Pod koniec roku PO może zafundować Polakom proceduralne zamieszanie. Chce bowiem, by to obecny rząd w grudniu zamknął polską prezydencję UE na Radzie Europejskiej. Ale na drodze stoją mu jesienne wybory parlamentarne. Konstytucja wyraźnie przewiduje, kiedy po wyborach ma zostać powołany nowy rząd. I jedno przeszkadza drugiemu.
– Niezależnie od wyniku jesiennych wyborów rząd PO – PSL będzie administrował polską prezydencją do końca – zapowiedział niedawno szef MSZ Radosław Sikorski. – Z naszych wyliczeń wynika, że gdyby wybory odbyły się 23 października, to nowy rząd powstawałby czy przejmowałby administrowanie dopiero ok. 15 grudnia, a 13 – 14 grudnia jest zwyczajowo ostatnia Rada Europejska.
Jednak biorąc pod uwagę standardową procedurę powoływania nowego rządu przewidzianą w konstytucji, minister Sikorski nie ma racji. Gdyby wybory odbyły się 23 października, pierwsze posiedzenie parlamentu powinno mieć miejsce najpóźniej 22 listopada. Potem w ciągu 14 dni prezydent musi powołać rząd. – Nowy rząd zaczyna funkcjonowanie w momencie powołania go przez prezydenta – podkreśla prof. Marek Chmaj, konstytucjonalista.
Czyli najpóźniej 6 grudnia powinna zostać powołana nowa Rada Ministrów. Wtedy na sesję Rady Europejskiej mogą jechać już tylko przedstawiciele nowego rządu. A nie – jak chce Sikorski – obecnego.
PO zastanawia się, jak wybrnąć z tego problemu. Najprostsze rozwiązanie: Platforma wygrywa wybory i znów tworzy koalicję z PSL. Wtedy Donald Tusk ponownie zostaje premierem, funkcje przynajmniej kluczowych dla prezydencji szefów resortów zajmą te same osoby. W efekcie w Brukseli Polskę będzie reprezentował ten sam rząd – choć już jako nowy.