To nie wojskowe dowództwo, ale młodzi mieszkańcy Warszawy sprawili, że stolica stanęła do walki z Niemcami w sierpniu 1944 – twierdzą.
Czy to możliwe, że do powstania doszłoby nawet wówczas, gdyby nie było rozkazu o jego rozpoczęciu? Jan Nowak-Jeziorański we wspomnieniu, które można usłyszeć w Muzeum Powstania Warszawskiego, mówi, że po swoim przyjeździe do Warszawy w mieście było już takie napięcie, że nic nie powstrzymałoby walk. Nawet gdyby rozkazu nie wydano, do powstania by doszło.
O tym, że wybuch Powstania Warszawskiego był nieunikniony, z całą mocą przekonuje inny bohater tamtych czasów – odznaczony Krzyżem Virtuti Militari za udział w bitwie o miasto – prof. Witold Kieżun. – Powstanie wcale nie zostało wywołane decyzją Bora-Komorowskiego. Było nie do uniknięcia – twierdzi.
Nikt się nie zgłosił
Na poparcie swych słów przytacza fakty z lata 1944 r. Jego zdaniem decydujący wpływ na rozpoczęcie powstańczego zrywu miało odmówienie wykonania rozkazu wojennego, który wydał Ludwig Fischer, niemiecki zbrodniarz wojenny, gubernator dystryktu warszawskiego Generalnego Gubernatorstwa.
Ma on na sumieniu zbrodnie dokonane na polskiej i żydowskiej ludności, m.in. branie udziału w likwidacji warszawskiego getta. Odpowiadał też za masowe egzekucje, łapanki i deportacje robotników przymusowych do Rzeszy. Po wojnie złapany przez aliantów i przekazany w polskie ręce został stracony w 1947 r. – Fischer wydał rozkaz wojenny, by 27 lipca 100 tysięcy mężczyzn zgłosiło się do budowania fortyfikacji. Nie zgłosił się nikt – mówi Witold Kieżun. – Wszyscy odmówiliśmy wykonania jego rozkazu, a przecież było wiadomo, co za to grozi – śmierć lub wywózka – dodaje. Dlatego już 28 lipca nastąpiła mobilizacja. – Przez 12 godzin czekaliśmy na rozkaz wyruszenia do boju, ale przyszło polecenie – zostawić broń i wrócić do domów.