Trzy tygodnie po zamachach w Brukseli można już chyba spokojnie zacząć dyskutować o tym, co one znaczyły i jaka powinna być nasza reakcja.
Krótko po nich taka debata nie była możliwa. Krzyczano o końcu naszego świata, o ostatecznym pogrzebaniu wolności i swobód. O ile język ten był zrozumiały w ustach rodzimych zamordystów, zwolenników silnego państwa i trydenckich troglodytów, o tyle w wykonaniu komentatorów ceniących wolności osobiste i publiczne był aberracją. Podnosili larum, nie rozumiejąc, że działają na rzecz wartości przeciwnych. Bo przecież jeśli sytuacja jest nadzwyczajna, to i środki przeciwdziałania muszą być nadzwyczajne. Jeśli to koniec świata, jaki znamy, to znaczy, że musimy się do tego dostosować i zrzec się swobód, które były dla niego charakterystyczne.
Przypomnijmy zatem – w zamachach brukselskich zginęły 34 osoby. Aż, ale też tylko, 34 osoby. Z całym szacunkiem dla ofiar oraz dla ich rodzin, to połowa tego, co ginie na europejskich drogach w ciągu jednego dnia. Od tamtego czasu miliony Europejczyków spokojnie skorzystały z samolotów, metra i swoich aut, poszły do kin i teatrów, zjadły kolacje w restauracjach i spędziły miło czas w parkach i na stadionach.
Z faktu, że 70 osób dziennie ginie na europejskich drogach, nikt rozsądny nie wyciąga wniosków, że należy zakazać jazdy autami, a wszystkie autostrady zamknąć, by uniknąć dalszych ofiar. Postępujemy inaczej – inwestujemy w bezkolizyjne skrzyżowania i bezpieczne przejścia dla pieszych, konstruujemy coraz bezpieczniejsze pojazdy, ścigamy pijanych kierowców. Czyli działamy racjonalnie. Robimy wiele, by ograniczyć liczbę ofiar wypadków, ale nie czynimy wszystkiego, by zredukować ją do zera. Wiemy bowiem, że całkowite bezpieczeństwo oznaczałoby całkowity brak wolności.
Dlaczego więc w przypadku ataków terrorystycznych wpadamy w taką panikę? Dla przeciętnego Europejczyka, a dla Polaka zwłaszcza, śmierć w zamachu jest kilkanaście tysięcy razy mniej prawdopodobna niż śmierć w wypadku. W ciągu ostatnich dziesięciu lat z rąk zamachowców zginęło 17 Polaków (zdecydowana większość zresztą to żołnierze), a na polskich drogach śmierć poniosło w tym czasie ok. 40 tys. naszych rodaków. 40 tys.! Ale nikt z nas z tego powodu nie rezygnuje z wyjścia z domu i skorzystania z własnego auta lub transportu publicznego.