Etiopia, jeden z najbiedniejszych krajów świata, to królestwo biegaczy. Jego sekrety odkrywa dokumentalista Nicolas Bartez. Rozmawia z zawodnikami i trenerami. Pokazuje tych, którzy marzą o medalach i sławie, jaką zdobyli Haile Gebreselassie czy Kenenissa Bekele.
Amatorzy ćwiczą w spartańskich warunkach, bez specjalistycznego sprzętu. Mają nadzieję, że wszystko się odmieni, gdy dostaną się do klubu lub reprezentacji. Ale gigantyczna liczba chętnych sprawia, że konkurencja jest mordercza. – Pierwszoligowy klub werbuje sportowców osiągających czas poniżej trzydziestu minut na dystansie dziesięciu kilometrów. Taki rezultat wystarczyłby do zdobycia mistrzostwa Francji – wyjaśnia jeden z biegaczy. Specjaliści od długich dystansów przemierzają tygodniowo 200 kilometrów. Maratończycy – nawet 280.
11-latek Henok Gabriot biega pięć i dziesięć kilometrów. – Gdy wraca ze szkoły, zamykam drzwi, a on się uczy – mówi jego matka. – Potem biega. Po treningu wraca do nauki, nie próżnuje. Nigdy nie skarży się na jedzenie czy na ubrania. Je, gdy dam mu jeść. Nie narzeka, jeśli nic nie dostanie. Kiedy powiedziałam, żeby nie zniszczył butów, Henok biegał boso.
Para profesjonalnych addidasów kosztuje około tysiąca birr, czyli więcej niż średnia pensja. Ale już w 1960 roku Abebe Bikila, pierwszy złoty medalista igrzysk olimpijskich z Afryki, udowodnił, że można odnosić sukcesy w sporcie pomimo braku środków, technologii czy wsparcia, które otrzymują zachodni biegacze. Zwycięstwo w olimpijskim maratonie wywalczył boso.
Poza tym Etiopczycy świetnie wykorzystują warunki naturalne. Najlepsi długodystansowcy pochodzą z regionu Arsi, z wioski Bekoji leżącej trzy tysięce metrów nad poziomem morza. Wysokość zwiększa wydolność płuc. Powietrze jest bardziej rozrzedzone. Gdy schodzą niżej, ich organizmy wykorzystują dodatkowy tlen, co sprawia, że biegają lepiej.