Z wiekiem staję się konserwatywny. I lubię oglądać te filmy, które już widziałem. Piszę to, wahając się, co wybrać: „Harry'ego Pottera i insygnia śmierci" część drugą w HBO czy „Ożenek" Gogola z 1976 r. (bo Kwiatkowska, Michnikowski, Kobuszewski itd.) na TVP Kultura.
Ale czasem... W oko wpadł mi znany serial amerykańskiej telewizji AMC „Żywe trupy" (Dead Walking), nadawany późnymi wieczorami w piątek i sobotę – w TVP1 zaczął się drugi sezon.
Znajdźcie bardziej oklepany motyw. Od słynnej „Nocy żywych trupów" George'a Romero z 1968 r. powstały setki takich filmów. Zasadnicza część populacji zmienia się w zombie, nieliczni żywi próbują przetrwać. Różne są szczegóły: raz nieszczęsna większość jest wyjątkowo skoczna, ale częściej powolna. Tam walczy z bestiami Milla Jovovich, ówdzie umyka przed nimi Samuel L. Jackson. Powstało też szereg parodii, a my doznajemy przesytu. I obrzydzenia.
Z tych powodów do nowego serialu podszedłem sceptycznie. Podstawą jest komiks, rozciągną przygody bohaterów w czasie i będzie koszmarniej niż zwykle. I ten wkurzający, choć uzasadniony schemat: ci, którzy są ludźmi, traktują prześladowców ze zrozumiałą nienawiścią i odrazą, choć tamci nie są niczemu winni. Ba, w nich samych rodzą się i rozwijają mordercze skłonności. Stają się maszynami do likwidacji.
Tylko zerknę, pomyślałem. I niestety, nie mogę się oderwać. Nie z powodu szczególnie pomysłowej technologii kataklizmu. Tym razem zombie są powolne, nazywane „szwendami".