Stylizowany na malarstwo Amerykanina Edwarda Hoppera ciemny, niemal pusty pokój, z kanapą, na której samotnie śpi kobieta o twarzy Krystyny Jandy. Nagle budzi się z przerażeniem, wstaje i rozpoczyna pierwszy (z trzech) monolog o chorobie i śmierci męża, zmarłego w styczniu 2008 r. wybitnego operatora Edwarda Kłosińskiego.
Następna scena rozgrywa się na planie filmowym, w jakimś nadwiślańskim miasteczku. Jesteśmy świadkami próby czytanej „Tataraku”. Aktorka czyta fragment opowiadania poświęcony zapachom tej wodnej rośliny, a Andrzej Wajda podaje ją do powąchania, jakby jeszcze namawiał do wspólnej pracy.
A za chwilę jest już Panią Martą, żoną małomiasteczkowego lekarza, kobietą, która mimo upływu lat nie pogodziła się ze stratą synów poległych w powstaniu warszawskim. Ich pokój jest stale zamknięty, tam celebruje swój ból. – Nie jest ci wstyd, że żyjesz? – pyta męża, który dawno pogodził się z utratą synów.
Mąż – lekarz wie, że żona jest śmiertelnie chora. Jej przyjaciółka – jak posłaniec śmierci – przywiozła właśnie z Warszawy wyniki badań. Gdy na drodze Pani Marty stanie przypadkiem młody robotnik, 20-letni Boguś, jej zainteresowanie nim jest czyste, macierzyńskie, pozbawione erotycznej fascynacji młodością. Jest zaskoczona, gdy chłopak inaczej odczytuje jej zamiary. Ale w nim taż jest już śmierć. Zachłanna, zaraźliwa, nieograniczająca się do ludzi dojrzałych, chętna do unicestwienia młodości.
[i]niedziela | Tatarak ****