Poznamy kłopoty bywalczyń nowojorskich salonów i ekskluzywnych prostytutek w Australii. Dowiemy się także, o czym rozmawiają mężczyźni po przejściach, trzymając w dłoni kieliszek, policyjną odznakę albo karabin.
Ostatnie godziny przed inwazją, amerykański obóz szkoleniowy w Kuwejcie. Żołnierze się nudzą, zabijają czas oglądaniem gazetek pornograficznych, narzekaniem na upał i fatalną aprowizację, toczeniem jałowych sporów z dowódcą o szerokość wąsów albo godziny, kiedy mają nosić czapki. Nie dzieje się nic – nie licząc burzy piaskowej w nocy i wybuchu kuchenki elektrycznej. Rozkaz wymarszu marines z I Batalionu Zwiadowczego przyjmują z radością – wreszcie pokażą, że pitbull Ameryki, jak ich nazywają, potrafi kąsać. Ale póki co konwój utyka w korku na pustynnej autostradzie.
– Boję się, że ta wojna się skończy, zanim zdążę wystrzelić – mówi któryś z żołnierzy. A kiedy wreszcie powąchają prochu, ktoś zauważy z ironią: – Faceci w czarnych piżamach zatrzymali dwa bataliony marines? – Faceci w piżamach nieźle spisywali się w Wietnamie. Powinieneś nabrać szacunku do piżam – odpowie dowódca.
Im dłużej trwa wojna w Iraku, tym bardziej ambiwalentne budzi uczucia. Wprawdzie twórcy „Generation Kill” stanowczo podkreślają, że ich serial jest całkowicie apolityczny, ale na pewno w jakiś sposób wpisze się on w trwającą od lat debatę. Ambicją realizatorów było pokazanie prawdziwego, opartego na faktach obrazu tej wojny. Obiektywnie, bez patosu, a kiedy można – z humorem. Udało się.
„Generation Kill” opowiada historię pierwszych miesięcy amerykańskiej inwazji w Iraku w 2003 roku, koncentrując się na losach plutonu zwiadowczego marines i towarzyszącego im dziennikarza. Serial zrealizowany został z wyjątkową dbałością o szczegóły i wiarygodność językową. Stąd wszechobecny, niekoniecznie miły dla ucha, żołnierski żargon.