Brytyjski film Marca Tileya powstał w błyskawicznym tempie i opowiada o dramatycznych wydarzeniach, które rozegrały się 15 stycznia 2009 roku. Była słoneczna pogoda, choć wiało i było tylko 8 stopni ciepła. Airbus A320 miał odbyć dwugodzinny lot z Nowego Jorku do Charlotte w Karolinie Północnej. Na pokładzie znajdowało się 155 osób – pasażerowie i załoga.
Vicky Barnhardt cieszyła się z powrotu do domu, gdzie oczekiwali na nią mąż i stęsknione dzieci. Robert Kolodjay, emeryt, wybierał się na wakacje ze swoim dorosłym synem Jeffem. Zgodnie z planem po 54 sekundach lotu samolot wzniósł się nad gęsto zaludnionym Bronksem na wysokość tysiąca metrów, osiągając prędkość 400 kilometrów na godzinę.
I wtedy nastąpiło zderzenie z ptakami. Samolot stracił ciąg w obu silnikach. 58-letni Chesley Sullenberger, kapitan z 30-letnim stażem, wiedział, że 66-tonowa maszyna po trzech minutach spadnie na Nowy Jork. Kontroler lotów zaproponował lądowanie awaryjne na lotnisku odległym mniej więcej o 10 kilometrów. Kapitan jednak nie miał złudzeń – to była zbyt daleka droga dla samolotu tracącego pięć metrów wysokości na sekundę. Ocenił, że jedyną szansą na ocalenie jest awaryjne lądowanie na rzece Hudson, choć zdawał sobie sprawę, że taki manewr to ogromne ryzyko. Musiał pokonać m.in. 200-metrową przeszkodę – most Jerzego Waszyngtona. Udało się – przeleciał tuż nad konstrukcją.
– Musiałem zapanować nad adrenaliną – wspomina Sullenberger. – Poświęciłem samolot, żeby uratować wszystkich na pokładzie.
Nie było czasu na szczegółowe instrukcje dla pasażerów. Na wysokości 150 metrów powiedział tylko: „Mówi kapitan, przygotujcie się na uderzenie”. Większość sądziła, że to ich ostatnie chwile. – Spadaliśmy. Napisałem esemesa: „Samolot płonie, kocham ciebie i córeczki” – wspomina jeden ze znajdujących się na pokładzie. – I wysłałem. Patrzyłem, aż na telefonie wyświetliło się: „wiadomość przekazana”. Poczułem ulgę, bo się pożegnałem.