Mam zaszczyt dostąpić wszystkich zalet i niedogodności życia sześćdziesięciolatka – mówił „Rz” na rok przed śmiercią. – Często dokucza mi kręgosłup, to reminiscencje wypadku sprzed wielu lat. Miałem zderzenie czołowe.
Ale wiadomo było, że problemy zdrowotne Marka Grechuty nie kończą się na bólu pleców. Silne leki psychotropowe powodowały coraz większe problemy z mówieniem i poruszaniem się. W czerwcu 2006 roku nie przyjechał już na festiwal do Opola, by odebrać Grand Prix za całokształt twórczości. – Rozmawiałam przed chwilą z Markiem – mówiła jego żona Danuta. – Jest bardzo przeziębiony, ale mimo jego chrypiącego głosu wiem, że był wzruszony.
Poznali się na prywatnym sylwestrze w starej krakowskiej kamienicy, potem zamieszkali w pięknym białym domu otoczonym łąką i lasem. Przez ostatnie lata unikali wizyt dziennikarzy, choroba była tematem tabu, podobnie jak wcześniej zniknięcie ich syna, o którym gazety pisały, że wstąpił do sekty. Wszystko skończyło się szczęśliwie, Łukasz wrócił do domu po ośmiu miesiącach. Czas spędzali na wyjazdach w Polskę, graniu w brydża z przyjaciółmi, oglądaniu telewizji, najchętniej polskich komedii, czasem meczów piłkarskich, bo Grechuta był zapalonym kibicem. Nie rozmawiali o polityce. – Mąż jest szczęśliwy, że w Polsce nastała demokracja – opowiadała pani Danuta. – Cieszy się, że urodził się w Europie i żyje w kręgu kultury chrześcijańskiej, uważa, że Europejczycy wspólnie z Ameryką uchronią świat od najgorszego.
Wiara była dla artysty bardzo ważna. Mówił, że artystyczne sukcesy zawdzięcza wytężonej pracy i pomysłom podsuwanym przez Boga. Urodził się tuż po wojnie, w Zamościu. Siostry ojca zaraziły rodzinę muzyczną pasją, więc kiedy miał dwa lata, dostał pianino. Z początkiem podstawówki zaczął kształcić się muzycznie w młodzieżowym domu kultury. Nie przeszkadzało mu to namiętnie grywać w piłkę nożną i trenować szermierkę. Już wtedy lubił chodzić do kościoła, ale jeszcze bardziej – jeździć z mamą i siostrą do Kazimierza Dolnego. – Moje dzieciństwo było szczęśliwe – wspominał, choć rodzice rozwiedli się, kiedy miał 12 lat.
W liceum recytował wiersze na apelach, założył zespół bigbitowy i śpiewał Presleya. Ale kiedy przyszło wybrać kierunek studiów, zdecydował się na architekturę. Dzięki temu trafił do Krakowa, gdzie od razu oczarowała go Piwnica pod Baranami. W studenckim klubie poznał kompozytora Jana Kantego Pawluśkiewicza. W 1967 roku wystartowali w I etapie eliminacji Festiwalu Piosenki Studenckiej. – Miał wysokie notowania, ale do finału chyba by nie przeszedł – wspominał Pawluśkiewicz. – Jednak na widowni była Ewa Demarczyk, wówczas już gwiazda wielkiego formatu, która rzuciła do jurorów coś w stylu „Jeśli on nie przejdzie, to mnie szlag trafi”.