Jego „Rashomon” z 1950 roku stał się sensacją festiwalu filmowego w Wenecji. Opowieść o różnych wersjach tych samych wydarzeń – gwałtu na kobiecie i morderstwa jej męża – zdobyła Złotego Lwa.
Dzięki Akirze Kurosawie świat zainteresował się Japonią, a przede wszystkim kinem z Kraju Kwitnącej Wiśni. Reżyser z wyczuciem łączył rodzimą tradycję z wpływami sztuki europejskiej. Jego filmy nawiązywały m.in. do twórczości Szekspira i Dostojewskiego, stając się uniwersalnymi opowieściami o moralności, namiętnościach i władzy.
Po pierwszych sukcesach artystycznych – m.in. dramat gangsterski „Pijany anioł” (1948) i właśnie „Rashomon” – postanowił uratować od zapomnienia kino samurajskie. Filmy tego nurtu były bardzo popularne przed II wojną światową. Ale po klęsce cesarstwa generał Douglas McArthur, zarządzający amerykańską okupacją Japonii, nakazał zniszczenie wszelkich śladów po dawnym militarystycznym reżimie. Ofiarą czystki padły także obrazy o japońskich wojownikach.
Kurosawa, sam wywodzący się z feudalnego rodu, początkowo chciał nakręcić opowieść o jednym dniu z życia samuraja, który popełnia rytualne samobójstwo. Ostatecznie widzowie zobaczyli nie jednego, ale aż „Siedmiu samurajów” (1954) – kapitalne połączenie sensacyjnej intrygi, dramatu i historycznego fresku z pietyzmem odtwarzającego detale i klimat epoki. Arcydzieło to, podobnie jak „Straż przyboczna” (1961), zainspirowało wiele hollywoodzkich filmów – od „Siedmiu wspaniałych” po „Parszywą dwunastkę”.
Szkoda, że TVP Kultura nie przypomni ani „Siedmiu samurajów” ani „Straży przybocznej”. Pokaże za to „Ukrytą fortecę” (1958), która także ma ogromne znaczenie dla popkultury. To z tego filmu postaci i intrygę zapożyczył George Lucas, pisząc pierwszą wersję scenariusza „Gwiezdnych wojen”. Oglądając rycerzy z zakonu Jedi oraz Lorda Vadera, gdy walczą na miecze świetlne, trudno nie odnieść wrażenia, że to kino samurajskie. Tyle że w kosmicznych dekoracjach.