Kelvin (Cezary Kosiński) w biało-czerwonym skafandrze wylądował w kosmicznej stacji Solaris. Fotele są dziwnie znajome. Takie same jak w „Burzy” Krzysztofa Warlikowskiego, w scenie komentującej kulisy afery Rywina.
Ale czasy się zmieniły. Komisja śledcza w „Solaris” jest pokazana tak, że trudno się łudzić: nie ma większego znaczenia.
— Z polityki zrobiliście kicz, z miłości prostytucję, z religii naukę, a z nauki religię, a ze sportu hazard! — krzyczy Sartorius (Sebastian Pawlak). Spektakl Natalii Korczakowskiej, rocznik 1979, odcina grubą kreską dwudziestolecie straconych nadziei na normalny kraj, normalnych polityków, normalny Kościół. Rozpoczął się czas wewnętrznej emigracji.
Dlatego „Solaris” poszerza i pogłębia problematykę zakreśloną w „Teoremacie” Grzegorza Jarzyny. W tamtym przedstawieniu, które otworzyło nowy etap Rozmaitości, w domu wielkiego kapitalisty pojawiał się Obcy i ujawniał lęki, obsesje i marzenia bohaterów. Korczakowska robi to samo, ale przez pryzmat lemowskiej wyprawy na Solaris, gdzie tajemniczy ocean skanuje i ujawnia świadomość mieszkańców naukowej placówki. To, co na Ziemi było tylko złym zamiarem — staje się rzeczywistością. Kelvina dopada fantom ukochanej Harey (Katarzyna Warnke), która popełniła przez niego samobójstwo.
Annie Met (scenografia i kostiumy) udało się zmieścić w niewielkiej przestrzeni sceny Rozmaitości mroczny bezkres kosmosu. Plastikowa, sześciokątną rama, podświetlana nieprzyjemnym energooszczędnym światłem, wprowadza do sali stacji. Przy ścianach zamiast szaf — wiszące wory na skafandry i ekrany z podglądem laboratoriów. Furkoczące wentylatory zagłuszają rozmowy, podobnie jak psychodeliczne dźwięki elektronicznych urządzeń, pogłębiające nastrój pułapki, osaczenia, chaosu i katastrofy. Perspektywę sceny zamyka oko wąskiego korytarza. Za nim błyszczą miriady gwiazd. Ale oglądamy też archiwalne nieme filmy — naiwne wyobrażenia pozaziemskiej przyszłości, skontrowane scenami w klimacie lynchowsko-tarantinowskiej groteski.