Nie wątpię, że Ron Hutchinson, amerykański scenarzysta („Bunt", „Wyspa doktora Moreau" Johna Frankenheimera), producent i dramaturg, pisząc „Księżyc i magnolie", korzystał z własnych zawodowych doświadczeń. Trudno ostatecznie wyrokować, czy opisana przez niego historia zdarzyła się naprawdę, ale nie ma wątpliwości, że jej bohaterowie to postaci prawdziwe, a nawet słynne w Hollywood w końcu lat 30. XX wieku. Są nimi: David O. Selznick (Marcin Dorociński) – producent filmowy, Ben Hecht (Łukasz Simlat) – scenarzysta i Victor Fleming (Redbad Klijnstra) – reżyser. Spotykają się, by przenieść na ekran legendarne „Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell, powikłaną historię miłości Retta Butlera i Scarlett O'Hary osnutą na tle wojny secesyjnej.
Hutchinson opowiada w swojej komedii o pikantnych kulisach kręcenia tego arcydzieła. A więc... o mały włos, a film by w ogóle nie powstał. Pisany w pocie czoła przez kilka lat scenariusz okazał się nie spełniać oczekiwań producenta, a i reżyser (George Cukor, do którego dzieci Selznicka zwracały się per „wujku") został zwolniony. Tyle że potężna machina produkcyjna już została uruchomiona, na planie czeka ekipa. Przerażony perspektywą utraty zawodowego prestiżu Selznick wzywa więc na pomoc ludzi od sytuacji awaryjnych. Przybyły o bladym świcie Ben Hecht gotów jest ze względu na starą znajomość i gigantyczne honorarium pomóc koledze. Jest tylko jeden problem: nie czytał kultowej powieści i – co więcej – czasu jest zbyt mało, by mógł ją przeczytać przed napisaniem scenariusza. Zdesperowany Selznick znajduje sposób: razem z Flemingiem (nowo zatrudnionym reżyserem) odegrają przed scenarzystą wszystkie ważne sceny z 1300-stronicowego dzieła.
Odcięci od świata w luksusowym gabinecie Selznicka, pełnym hollywoodzkich bajkowych gadżetów (jest nawet tygrys naturalnej wielkości), przez pięć dni i nocy przebywają gigantyczną drogę: nie tylko przez karty powieści, ale swoje olśnienia, zwątpienia, słabości... I tu właśnie rozpoczyna się zabawa dla widzów, tym lepsza, im lepiej pamiętają „Przeminęło z wiatrem".
Nie muszę nikogo przekonywać, że sceny miłosne ze słynnego melodramatu odgrywane przez facetów są zabawne niezależnie od treści. Ale będzie też o rasizmie, Żydach... Świetne postaci tworzy wielobarwny aktorski tercet. Hecht Łukasza Simlata jest zawodowcem w każdym calu, ale i delikatnym, a nawet drażliwym człowiekiem. Fleming Klijnstry to gość gruboskórny, dosłowny, lecz i momentami bezradny jak dziecko. A Selznick Dorocińskiego to energia, która jest zdolna największego lenia pobudzić do działania. Trzeba jeszcze wspomnieć o zdystansowanej, lecz niezwykle przytomnej sekretarce Selznicka (Aleksandra Bożek), która dostarcza wysokokalorycznego pożywienia wyczerpanym twórcom.
Wyreżyserowana przez Macieja Wojtyszkę komedia wciąga tempem opowieści, błyskotliwie konstruowanymi scenami. A kiedy w pewnym momencie Selznick vel Dorociński rzuca do towarzyszy: „oj tam, oj tam", to mamy wrażenie, że to nie jest opowieść z przeszłości, ale z dzisiejszych czasów. Zresztą sytuacja, w jakiej znaleźli się bohaterowie Hutchinsona, pewnie mogłaby się zdarzyć i teraz. A niejeden z twórców kina zna jej własną wersję. Tyle że bez takiego happy endu, jaki miał miejsce w przypadku „Przeminęło z wiatrem". Premiera filmu odbyła się 15 grudnia 1939 roku i była triumfem pod każdym względem – zgarnęła też osiem oscarowych statuetek.