Ślubu, poloneza i "Kochajmy się!" nie będzie. "Pana Tadeusza" w Starym Teatrze kończy kondukt żałobny, żegnający Jacka Soplicę jak świętego. ? Reżyser Mikołaj Grabowski, który nazwał spektakl "pielgrzymką do źródeł polskości", nie chciał widzom zafundować happy endu, bo znowu nic z tego nie wyniknie. Sami musimy go sobie zorganizować, a kochać się nie tylko od wielkiego dzwonu.
Z perspektywy kraju rozdartego przez polityczny konflikt nawet obraz Polaków zgodnie kroczących w kondukcie żałobnym robi wrażenie pobożnego życzenia. Mocno brzmią słowa, że łączy nas tylko nienawiść. Idylla, którą na początku tworzą sekwencje uroków życia na wsi – grzybobrania i polowania – jest fałszywa.
Reżyser sportretował nas na rozbabranym placu budowy nowego domu. Nie możemy jej dokończyć, bo jesteśmy tacy sami jak nasi przodkowie sprzed 200 lat. Dlatego poczynając od sceny ubierania Zosi w XIX-wieczną sukienkę, bohaterowie wchodzą w historyczne kostiumy, by w zaścianku Dobrzyńskich i podczas zajazdu – zagrać tradycyjne role. Arcypolskie typy są pastiszem polskości, parodią jej wyobrażeń – paradą dających się przewidzieć min, gęb i pustych gestów. To nasza narodowa szopka, prakosmos "Ślubu" Gombrowicza. Sen o idealnej Polsce. Lubimy go do czasu, gdy nie zamienia się w koszmar, powracający w każdym pokoleniu.
Rap Robaka
Reżyser pokazał tę przeklętą rytualność poprzez szlachetnie wystylizowane śpiewane sceny do muzyki Zygmunta Koniecznego. Chór szlachcianek opiewających bitwę jest wzorowany na Atenie-Pallas z szablą z "Nocy listopadowej" Andrzeja Wajdy. Jan Peszek (Wojski) zagrał... trąbę powietrzną i ścianę deszczu. Krzysztof Globisz, Sędzia, tworzy mickiewiczowski świat gestami precyzyjnymi co do mikrona. Tadeusz Huk (Gerwazy) zamiast pięknie grającego zegara uruchomił zgrzytliwie pracującą betoniarkę. Ksiądz Robak (Roman Gancarczyk) tumani rosyjskich oficerów raperską "nawijką" w rytm oklasków szlachty. A Krzysztof Zawadzki, idealnie pretensjonalny hrabia, wyczarowuje piękno ojczystych stawów oraz polskie żaby, które kumkają najpiękniej na świecie. I tylko rzeczywistość skrzeczy.
O tym, że szlachecka historia Polaków bywa mistyfikacją, bo większość z nas ma chłopskie korzenie, opowiada w szyderczym tonie spektakl "W imieniu Jakuba S." Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki z Teatru Dramatycznego w Warszawie. Jest ucieleśnieniem najgorszych koszmarów, jakie śnią się Polakom na progu załamania gospodarczego. Postać Szeli, przywódcy galicyjskiej rabacji, była potrzebna, by poprzez porównanie z pańszczyzną – zdefiniować uwikłanie w horrendalne kredyty, z których nie wyzwolimy się do końca życia.