Scena na Marszałkowskiej znowu jako pierwsza podejmuje najbardziej gorące społeczne problemy. Mówi o śmiertelnie poważnym zagadnieniu w groteskowym spektaklu opartym na operetce "Zemsta nietoperza" Straussa syna i jego najsłynniejszych ariach. Wcale nie jest cynicznie, a już na pewno banalnie.
Widownia przeżywa ostatnią sylwestrową noc pacjentów kliniki doktora Ryszarda (Adam Woronowicz) – schorowanego dyrygenta (Sebastian Pawlak) i wchodzącego w dorosłość Łukasza (Dawid Ogrodnik) – razem z nimi. Zamiast szampanem może się raczyć do woli zabójczym medykamentem. W miejsce karnawału mamy pogrzeb z urnami.
Absurd istnienia
Węgierski reżyser, znany polskiej widowni z poznańskiej Malty, potraktował ulubiony gatunek Straussów z gorzką ironią. „Zemsta nietoperza" sławiła życie, skrywając strach przed śmiercią. „Nietoperz" nie jest jej apoteozą, ale kontestuje nieznośnie ciężką egzystencję nieuleczalnie chorych i ich najbliższych.
Bliska czarnej komedii konwencja znakomicie posłużyła Sebastianowi Pawlakowi. Zazwyczaj nadmiernie histeryczny, świetnie gra staruszka w peruce, jego operetkowo przesadną elegancję i kurtuazję. Śpiewane przez cały zespół, zaaranżowane na syntezator arie, stają się hymnami o absurdzie istnienia. Gdy zaś scenę zapełniają sylwestrowe baloniki, uwalniane przez uczestników balu z szaf, kanap, a nawet kuchenki mikrofalowej – bije w oczy kruchość życia. W ten sam sposób ulecą z nas dusze.
Paniczny śmiech nie zagłusza powagi rozmowy na temat eutanazji. Jej zwolennicy podważają religijne argumenty o ingerowaniu w dzieło Boga, krzycząc, że nikt nie używa takich racji, gdy ratuje się zagrożone wcześniaki lub usypia cierpiące zwierzęta. Węgier pokazuje równocześnie dramat pozostawionej przez dyrygenta córki (Roma Gąsiorowska). Scena jej rozpaczy jest mocna jak chwila śmierci ojca.