Porównanie inscenizacji w Teatrze Dramatycznym do oscarowego filmu Mike'a Nicholsa wydaje się więc bezsensowne, bo z góry byłoby miażdżące. Wydaje się zresztą, że Jakub Krofta, sięgając po powieść Charlesa Webba, nie miał zamiaru pokazywać obyczajowych przemian zachodzących w Ameryce lat 60. ubiegłego wieku.
Czeski reżyser, który ma w dorobku m.in. udaną wersję sceniczną „Buszującego w zbożu", tym razem najpewniej chciał opowiedzieć o mentalności ludzi środkowej Europy przełomu XX i XXI wieku. O ich trudnym starcie w dorosłość, niedojrzałości emocjonalnej, o rozdźwięku między sukcesami zawodowymi a bezradnością w życiu osobistym. Powieść Webba doskonale się do tego nadawała, a dodatkowym atutem było bardzo dobre, współczesne tłumaczenie dokonane przez Jacka Poniedziałka. Szlachetne zamiary nie do końca jednak przeniosły się na scenę.
Tak jak w filmie Anne Bancroft, Katherine Ross, a przede wszystkim grający tytułową rolę Dustin Hoffman zasługiwali na Oscara, w spektaklu Krofty wspaniałą wyrazistą, wieloformatową kreację stworzyła Agnieszka Warchulska.
Brawurowo zagrała kobietę „na zakręcie", alkoholiczkę, która ma poczucie zmarnowanego życia i dawno zdała sobie sprawę, że jej małżeństwo jest porażką. Ma wrażenie upływającego czasu i tego, że jeszcze jest bardzo atrakcyjną kobietą. Czuje, że jedynym ratunkiem będą „skoki w bok". Łakomym kąskiem okazał się Beniamin Braddock, świetnie zapowiadający się naukowiec i zupełny żółtodziób w dziedzinach seksu.
Ten zaś w wykonaniu Krzysztofa Brzazgonia zachowuje się miejscami jak bohater libertyńskiej powieści „Beniamin, czyli pamiętnik cnotliwego młodzieńca". Tyle że w bohaterze Brzazgonia nie ma finezji z francuskiej powieści. Czasami wydaje się wręcz bezradny, i jako postać, i jako aktor. Ten Beniamin to człowiek bez właściwości. A takiemu trudno współczuć i rozumieć logikę jego postępowania.