Największym dramatem premiery w stołecznym Współczesnym jest sam dramat. Utytułowany białoruski autor Dmitrij Bogosławski napisał sztukę tak wzruszającą, że chwilami chce się tę telenowelę w stylu „Klanu" przełączyć na coś bardziej wyrafinowanego. Zwłaszcza że oczekiwania są duże, bo choć reżyseruje Wojciech Urbański, rzecz dzieje się w teatrze Macieja Englerta.
Tymczasem dialogi syna (Borys Szyc) i ojca (Janusz Michałowski) utykają aktorom w gardle i przypominają osiągnięcia socrealizmu. Ale i wtedy Bogosławski nie mógłby liczyć na sukces, bo spotkałby się z zarzutem formalizmu. Chodzi o to, że prosta jak konstrukcja cepa opowieść o synu i ojcu, którzy nie mieli pewności, czy się kochali, została opowiedziana w niemal lynchowskiej konwencji, przenikających się światów realnego i snu. Im bardziej kuleją dialogi, tym bardziej Bogosławski chce prześcignąć Calderona w napisaniu drugiego „Życia snem".
Pożyczek z największych arcydzieł teatralnych jest tyle, że autor „Saszki" nigdy nie spłaci zaciągniętego długu, również wobec „Hamleta". Borys Szyc i Janusz Michałowski mają łatwiej, bo przećwiczyli go już we Współczesnym w 2012 r.
Białorusin zakolegował się też z Czechowem. Saszka ma bowiem siostry, tyle że nie trzy, ale cztery. Ale tylko jedna chce zostać na gospodarstwie – z tym współczesnym wujaszkiem Wanią.
Można wybrzydzać, zwłaszcza na miałkość pierwszego aktu, „Saszka" zaspokaja jednak głód podstawowy: sztuki, której problem dla nikogo nie będzie wydumany. Każdy ma przecież wątpliwości, czy zrobił wszystko, aby najbliżsi byli pewni naszej miłości – z wzajemnością i za życia. Saszkę takie problemy dręczą, a i tak jest szczęściem, bo dzięki teatralnym trikom może komunikować się z ojcem we śnie oraz za pośrednictwem medium (Sławomir Orzechowski).