Kasia Adamik i Olga Chajdas, reżyserki i scenarzystki, wykonały gigantyczną pracę, by przekonać widzów, że życie Czechów jest szczęśliwe tylko na pozór, a piwo, hokej i Vondraczkova tak naprawdę nie stanowią remedium na wszystkie problemy naszych sąsiadów. Zwłaszcza metafizyczne.
To prawda, że Mariusz Szczygieł zamiast powielać stereotypy, w jakie obrosły nasze wyobrażenia o "najbardziej ateistycznym narodzie świata", postanowił sprawdzić, jak mu się żyje bez Boga i czy naprawdę idealnie. Znakomita książka przekonuje, że z metafizycznej refleksji Czesi całkowicie nie zrezygnowali.
Tymczasem przedstawienie Adamik i Chajdas wskazuje, że mają nie lada problem. Przed sobą i światem udają ateistyczną frywolność. Gdy widzą krzyżyk pytają dlaczego nosisz na szyi "trupa", a nie wesołego Buddę. Ich guru jest filozof Egon Bondy (Stanisław Brudny). Ogłosił manifest fekalizmu ("Wszystko gównem!"), a nawet gdy są problemy z wypróżnieniem, wspomina czasy, kiedy wychylając kufelek, osiągał błogostan w czeskim raju. Całą tę ateistyczną mistyfikację – to, że Czesi nie radzą sobie ze sprawami ostatecznymi tak dobrze jak my – ma obnażyć Polak, kierownik krematorium (Redbad Klijnstra).
Swoją tezę autorki przedstawienia wysnuły z faktu, że co trzecia urna z prochami czeskiego nieboszczyka przez dłuższy czas (lub w ogóle) nie jest odbierana przez bliskich, bo nie wiedzą, jak się zachować wobec śmierci. Polacy są może niewolnikami "etosu i patosu", ale Czesi nie radzą sobie z "nieznośną lekkością bytu". Podtrzymaniu tej teorii służy metafora, na jakiej oparty jest spektakl: oto duchy skremowanych bohaterów, których prochy są w magazynie krematorium, przebywają w przestrzeni przypominającej czyściec. Czescy ateiści umarliby ze śmiechu.
W "Zróbmy sobie raj" oglądamy również długonogą czeską blondynkę (Karolina Kominek), dojrzałą kobietę ze wspaniałym biustem (Katarzyna Herman) i współczesnego policmajstra (Piotr Ligienza).