Jeśli aktorzy marzą, by ich sztuka nie pozostawała obojętna dla widzów, to ostatnią premierę w warszawskim Teatrze Polonia można uznać za sukces. W toksycznej rodzinie, o jakiej opowiada Eugene O'Neill w „Zmierzchu długiego dnia", z największym odzewem spotykał się grany przez Rafała Fudaleja chory na gruźlicę syn Edmund.
Taką wspólnotę kaszlu rzadko można usłyszeć w teatrze. Na każdą przerywaną kaszlem kwestię młodego bohatera współodczuwająca widownia reagowała spontanicznie nawet w najdalszych rzędach. Natężenie kaszlu było tak wielkie i spontaniczne, że w którymś momencie pomyślałem, że przydałby się lekarz.
W znacznie lepszej kondycji byli na szczęście pozostali bohaterowie, a zwłaszcza matka grana przez Krystynę Jandę. Tę postać i tę sztukę wybrała na swoje 60. urodziny. Jako aktorka zaprezentowała się bardziej przekonująco niż reżyserka. Potrafi być zabawna, kiedy jako Mary Tyrone mówi, jak nienawidzi teatru i że nigdy nie mogłaby być aktorką. Potrafi wzruszać, gdy ocierając się o bergmanowską nutę wspomina o swym nieprzystosowaniu do współczesnego świata.
Ten nastrój fatalistycznej niemożności i daremności dominuje nad wszystkimi postaciami rodziny Tyrone. Wszystko dzieje się w przepięknej i po raz pierwszy tak rozbudowanej w Teatrze Polonia scenografii Magdaleny Maciejewskiej.