Ta premiera jest symbolicznym powrotem artysty, którego zawłaszczyli sobie Rosjanie za aprobatą świata. To prawda, że Wacław Niżyński urodził się w Kijowie, uczył się w Petersburgu, tam debiutował w carskim teatrze, a największe sukcesy odnosił w Baletach Rosyjskich Diagilewa. Jednak czuł się Polakiem.
Nam brakowało zaś chęci, by się starać o odzyskanie kogoś, po kim została jedynie legenda i trochę fotografii. Nawet gdy ćwierć wieku temu brytyjsko-amerykański duet Millicent Hodson i Kenneth Archer zrekonstruował jego słynne „Święto wiosny", baletu nie wystawiono w Polsce.
Doprowadził do tego Krzysztof Pastor i oto choreografia Niżyńskiego, która w 1913 r. zbulwersowała Paryż, doczekała się premiery w Warszawie. Sto lat to w sztuce kilka epok i rewolucji, ale dziś jesteśmy w stanie w pełni ocenić geniusz Niżyńskiego.
Niżyński przewidział drogę, którą podąży balet w XX wieku
Igor Strawiński dał mu w „Święcie wiosny" muzykę pełną dysonansów i gwałtownych rytmów, odpychającą i zmysłową zarazem. A on wykreował pierwotny obrzęd, całkowicie zrywając z ówczesnymi kanonami tańca. W intuicyjny sposób przewidział drogę, którą podąży balet w XX wieku. Wymyślił krok z pięty, zastosował charakterystyczne skrzywienie sylwetek, a każdemu na scenie przypisał oddzielne zadania.