Birmingham, kolebka metalu
Pożegnalne koncerty i tournée w świecie rocka to przy starzejących się, ale wciąż żądnych sławy, pieniędzy i kontaktu z fanami gwiazdach dochodowa żyła złota w show-biznesie. Mistrzami krótkiej pamięci są z pewnością Kiss, którzy bardzo często zapominają, że niedawno się już pożegnali. Najbardziej konsekwentni byli (i są) The Beatles, którzy nawet kiedy żyli John Lennon i George Harrison, odmawiali rozmieniania największej legendy rock and rolla na drobne. Do dziś Ringo Starr i Paul McCartney koncertują osobno, bywają tylko – od czasu do czasu – gośćmi specjalnymi na występach tego drugiego. Strażnikiem pamięci Led Zeppelin jest z kolei Robert Plant, który od czasu śmierci przyjaciela-perkusisty Johna Bonhama tylko raz zgodził się na wspólny występ z żyjącymi kolegami i synem Bonhama Jasonem – w 2007 r., by uczcić legendarnego wydawcę Ahmeta Erteguna.
Keith Richards i Mick Jagger z The Rolling Stones pożegnali już trzech członków oryginalnego składu (dwóch nie żyje – Brian Jones i Charlie Watts), ale nie składają broni, sugerując – skądinąd słusznie – że od śmierci Jonesa w 1969 r. The Rolling Stones to (głównie) oni. Nie wiadomo, co Rogera Watersa i Davida Gilmoura chroni bardziej przed comebackiem Pink Floyd – brak zmarłego pianisty Richarda Wrighta czy może wzajemna nienawiść? Deep Purple już dawno pożegnało się z dawnym liderem Ritchiem Blackmore’em, bo wybrał kostium minstrela. Na tym tle jedynym wielkim zespołem ze sławą sięgającą przełomu lat 60. i 70., którego członkowie żyją i chcą zagrać razem, są Black Sabbath, czyli Bill Ward, Ozzy Osbourne, Geezer Butler i Tony Iommi, którzy zaczęli swoją przygodę w 1968 r.
Największym problemem był i jest stan zdrowia Ozzy’ego, a historia rocka już wielokrotnie udowodniła, że bez względu na to, jaki jest udział w tworzeniu repertuaru zespołu, to wokalista ostatecznie jest najważniejszy, bo to „głos” i „twarz”, by nie nadużywać bezsensownie terminu „ikona”, zwłaszcza w przypadku faceta, którego żartem czy nie kreowano na „Księcia Ciemności”.
Ozzy’ego koledzy z Black Sabbath próbowali zastąpić wielokrotnie, i to nawet największymi tuzami. Co ciekawe – najczęściej wokalistami z grona współpracowników Ritchiego Blackmore’a. Największym kuriozum był album „Born Again” nagrany z głównymi wokalistą Deep Purple – Ianem Gillanem. Bardzo dobrze śpiewał Glenn Hughes, również z Deep Purple. Ze świetnym efektem robił to James Ronnie Dio, znany wcześniej z Rainbow Blackmore’a. Mniej wdzięku mieli Tony Martin, Ray Gillen czy David Donato. Zaskoczył wszystkich Rob Halford z Judas Priest. Sumując: poza Dio, który potraktował Sabbathów jako etap do własnej kariery, były to zawsze lepsze lub gorsze zastępstwa Ozzy’ego na krótki czas. I jeśli nawet uznać, że tylko pierwszych sześć albumów grupy nagranych z Osbourne’em jest pełnowartościowych (od debiutu z lutego 1970 r., przez „Paranoid”, „Master Of Reality”, „Vol.4”, „Sabbath Bloody Sabbath” po „Sabotage” z 1975 r.), to warto było przetrwać kolejne do czasu powrotu Ozzy’ego, najpierw koncertowego, a później na płycie „13” (2013).
To właśnie na „13” Ozzy zaśpiewał: „Czy to koniec początku? Czy może początek końca? Tracisz kontrolę czy zwyciężasz? Grasz naprawdę czy udajesz?”. Takimi pytaniami zaczynał ostatni etap historii Black Sabbath. Od pierwszych dźwięków „13" nie było wątpliwości, że grupa nawiązała do debiutanckiej płyty – najcięższej, najbardziej mrocznej, a jednocześnie czerpiącej z bluesa. Już okładka debiutu z tajemniczą, zaciemnioną kobietą na tle ponurego domu zapraszała do posłuchania muzycznego horroru, który rozpoczynał teatr grozy: dźwięk kropli deszczu, burzy, kościelny dzwon i piekielny gitarowy riff Tony’ego Iommi.
Osbourne swoim metalicznym głosem zaś pytał: „Co to jest przede mną? / Figura w czerni, która wskazuje na mnie?”. A potem wykrzyczał przerażonym głosem: „Och, nie, nie, proszę, Boże, pomóż mi”. Co ciekawe, kompozycja tytułowa była na płycie wyjątkowa. Reszta, choć hardrockowa, utrzymana została w bluesowych klimatach. Dopiero drugi album z lipca 1970 r. „Paranoid” stworzył legendę o prekursorach heavy metalu, choć trzeba pamiętać, że miesiąc wcześniej w tym stylu wydało płytę „In Rock” Deep Purple.