Performance, teatr, taniec nie są homogeniczne, bo ich twórcy szukają wciąż własnych dróg i oryginalnych środków wyrazu. Artystów, których prace mają cechy wspólne, których pokazy są lubiane, modne, utrzymane w czytelnych konwencjach, zalicza się do mainstreamu. Pozostałym przyczepia się etykietkę offu, alternatywy. I to właśnie na tym marginesie można znaleźć twórców idących pod prąd, niepoddających się oczekiwaniom, czerpiących inspiracje z zaskakujących tematów i zjawisk. Podczas festiwalu Zawirowania ożywcze spektakle pokazały najmniej znane zespoły. Wniosły ferment, pokazując, że ustalone podziały wciąż można zniszczyć i nie potrzeba do tego wielkich budżetów produkcyjnych.
Podczas gdy europejskie zespoły zjadają własny ogon, siląc się na sytuacyjną parodię, łatwo odczytywalne konteksty oraz techniczne rozwiązania, które w ich mniemaniu mają szansę spodobać się masowemu odbiorcy, skromni twórcy z Afryki i Azji po prostu opowiadają o swoich problemach. A w spektaklach pokazują wizje świata uduchowionego, tajemniczego, z jakim my utraciliśmy dawno kontakt.
Przykład? Mimo uzdolnionych tancerzy, wielkich nakładów finansowych na scenografię i kostiumy prosta opowieść (stanowiąca część plenerowego widowiska przygotowanego dla Centrum Nauki Kopernik) o bogach naszego Układu Słonecznego w wykonaniu Kieleckiego Teatru Tańca nie wypadła dobrze. Nie poruszał emocji tak, jak słabsza ruchowo i skromniejsza, ale za to prawdziwsza i bardziej przekonująca choreografia koreańskiego zespołu Lee Taesang Dance Project. A tematy były w sumie podobne – w pierwszym przypadku („Tranzyt Wenus") baśń dotyczyła wiszącego nad naszymi głowami obezwładniającego nieskończonością kosmosu, a w drugim mikrokosmosu zamkniętego w tradycyjnym instrumencie gayageum („Moth and gayageum").
Niektórych twórców nie uratowały nawet mocne tematy. Podjęcie współczesnych aspektów czytania Holocaustu, czyli tego, jak dzisiaj patrzymy na Zagładę, zarówno w Polsce, jak i w Izraelu, nie pomogło ani Karolinie Kroczak („Rzeczy, rzeczy, rzeczy..."), ani Machol Shalem Dance House („Shoa-lite"); obie choreografie ocierały się o kicz. Nic nie usprawiedliwia banału na scenie, tworzenia w spektaklu obrazów, jakie już widzieliśmy setki razy w filmie, w teatrze, w dokumencie. Ani młody wiek artysty, ani nieumiejętność mówienia o głębi swej wewnętrznej przemiany, ani – jak w przypadku zespołu izraelskiego – prowokacyjne zestawienia popkultury z tym tematem. Aby spektakl o Zagładzie spełnił swój cel, musi być ponadczasowy, mieć uniwersalne przesłanie – tylko dzięki temu doświadczenie, jakie nigdy nie powinno spłowieć na kartach historii, będzie mogło uczyć i przestrzegać przed powtórką.
Za zdecydowanie udane można uznać dwie afrykańskie choreografie. Młody tancerz z Kenii Kefa Oiro w „Misunderstood" odwołał się m.in. do afrykańskiego mistycyzmu. Jego opowieść snuła się powoli, zakreślając coraz szersze pola tematyczne i stopniując napięcie aż do granic wytrzymałości. Kulminacyjna scena, gdy niemal konający z pragnienia bohater dusi się szklanką wody, pozostanie w mojej pamięci przez lata. Była równie wstrząsająca, co albumy poświęcone AIDS z trylogii „Masque of the red death" Diamandy Galás. Oiro bezbłędnie utrzymywał uwagę widza od początku spektaklu, nie bał się eksperymentować z ciszą, miał spójną koncepcję, którą zrealizował od pierwszej do ostatniej sekundy sztuki, co świadczy o tym, że poradzi sobie w przyszłości bez względu na to, czy zajmie się tańcem, czy performance'em.