Częściowo sam jest winien, że o nim zapomnieliśmy. Conrad Drzewiecki – tancerz, choreograf, reżyser – porzucił wszystko pod koniec lat 80. i przez następne dwie dekady udzielał się rzadko. Było to tym bardziej dziwne, że wcześniej kipiał aktywnością. Bywały okresy, że niemal jednocześnie przygotowywał premierę w teatrze, kręcił film lub pracował nad programem telewizyjnym.
Lubił przekraczać granice, szokować publiczność. I był samoukiem, który nie skończył żadnej szkoły, bo wojna uniemożliwiła mu odbycie normalnej edukacji. Umiejętności taneczne zdobywał po prostu na scenie. Jakże musiał być utalentowany, skoro w 1956 r. bezapelacyjnie zwyciężył w konkursie w Vercelli, co zaowocowało angażem do La Scali, a następnie do Paryża.
Pięć lat spędzonych na Zachodzie okazało się dla niego przełomowych. Z rozmaitymi zespołami francuskimi zjeździł pół świata, a między występami zachłannie się uczył: techniki klasycznej, akrobatyki, tańca modern i jazzowego. A ponieważ należał do pokolenia, które nie wyobrażało sobie życia poza Polską, pewnego dnia wrócił.
Jego najważniejsze dziecko to Polski Teatr Tańca, który stworzył w Poznaniu w 1973 roku, właściwie na wariackich papierach. A jednak zespół trwa, kierowany obecnie przez Ewę Wycichowską, choć nadal w tej samej prowizorce jak 40 lat temu: bez własnej sceny i siedziby. Jemu to nie przeszkadzało, byle miał tych, którzy gotowi są rzucić się z nim w artystyczną przygodę.
Takich ludzi miał w Polskim Teatrze Tańca. Także w TVP, dzięki czemu mógł zrealizować wiele filmów, z legendarnymi dziś „Grami", nagrodzonymi Prix Italia, na czele. Był też pierwszym powojennym naszym choreografem, który pracował z renomowanymi zespołami zachodnimi. Podbijał świat „Krzesanym" i wieloma oryginalnymi baletami.