Gdy we wtorek prezydent Białorusi Aleksander Łukaszenko zakończył półtoragodzinne orędzie, od razu zszedł z mównicy monumentalnego Pałacu Republiki. W latach poprzednich rozmawiał z widownią, ale tym razem wyszedł „po angielsku". Nawet ochroniarze byli zaskoczeni, musieli szybko biec, by zasłonić tarczą rządzącego od ćwierćwiecza przywódcę. Zasypiająca 2,5-tysięczna widownia błyskawicznie się obudziła i na stojąco zaczęła klaskać. Oklaski do pustej trybuny trwały przez niemal 3 minuty. Urzędnicy, członkowie rządu i wojskowi ostrożnie oglądali się na siebie, dłonie bolały, ale nikt nie chciał zostać tym pierwszym, który przerwie owacje na cześć „wielkiego wodza".
A za takiego się uważa rządzący od 1994 roku Łukaszenko, często nazywany przez Białorusinów potocznie „baćką", czyli „ojcem". To jedno z nielicznych słów, które sporadycznie wypowiada po białorusku. Wypchnął ten język z przestrzeni publicznej i sprawił, że na Białorusi nie ma dzisiaj żadnej szkoły wyższej, w której wszystkie przedmioty wykładano by po białorusku. Rozjechał walcem białoruskojęzyczne szkoły. To jego zasługa, że zaledwie kilkanaście procent uczniów uczy się dzisiaj w języku ojczystym. Reszta jest rosyjskojęzyczna, bo rosyjski za rządów „baćki" nie tylko otrzymał status „drugiego języka urzędowego", ale też stał się językiem stolicy, „wyższej kultury" i, co najważniejsze, językiem „wielkiego imperium", z którym od początku swoich rządów Łukaszenko związywał Białoruś militarnymi i gospodarczymi więzami.
Białoruski, który po upadku ZSRR był językiem intelektualistów i sztandarem odradzającej się świadomości narodowej, za rządów Łukaszenki został wypchnięty na prowincję, do chłopów z upadających kołchozów i znikających z mapy kraju wiosek. Ale nawet ci posługujący się białorusko-rosyjską mieszanką chłopi, idąc do lokalnych urzędów, muszą wyprostować język i wypełniać wnioski „poprawnie", czyli po rosyjsku. Trudno w to uwierzyć, ale do dzisiaj na białoruski nie przetłumaczono nawet wszystkich aktów prawnych. Bo po co, jeżeli prezydent używa tego języka wyłącznie wtedy, gdy chce zaczepić czy po raz kolejny uderzyć w tak zwanych świadomych.
A takich właśnie ludzi bał się zawsze jak ognia. Intelektualistów i liderów opinii, jak np. wybitni literaci Wasil Bykau czy Ryhor Baradulin, propaganda ukrywała przed Białorusinami aż do śmierci, bo mówili zbyt głośno i nie popierali dyktatury. Innych, takich jak znany poeta Uładzimir Niakliajeu, bito i wrzucano do więzień. Tysiące Białorusinów zmuszono do ucieczki za granicę, tak jak odkrywcę zbrodni stalinowskich w Kuropatach Zianona Paźniaka, który w obawie o życie wyjechał na Zachód niemal ćwierć wieku temu. A byli i tacy, którzy to życie stracili: Hanczar, Krasouski, Zacharanka, Zawadzki.
Z kim dzisiaj pozostał Łukaszenko? Z oddziałami rosyjskich bojówkarzy, których, jak sam we wtorek przyznał, musi „łapać w lasach". Z rosyjskimi mediami, które od dekad piorą mózgi jego rodakom, bo niezależne media zamykał i sprowadził na margines, a własnych, konkurencyjnych wobec nich, nie potrafił stworzyć. Pozostał sam na sam z Władimirem Putinem, którego o „bratnią pomoc" już proszą jego rosyjskojęzyczni konkurenci i wykorzystają każdą okazję, by go obalić. A gdyby 10 sierpnia Białoruś zalała fala protestów, których nie byłby w stanie opanować siłami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, wyprowadziłby armię? A jeżeli tłum poprosi o pomoc Putina? Czy może liczyć na generałów, którzy ukończyli rosyjskie akademie i podczas licznych wspólnych manewrów piją wódkę z rosyjskimi „towarzyszami broni"? A ile razy w roku bywają w Moskwie oficerowie jego służb bezpieczeństwa?