Opozycjonistom chodzi o pokazanie – zarówno władzy, jak i Brukseli – że Białorusini chcą integracji z Europą. Tyle że Aleksander Łukaszenko tej integracji nie chce – i nie chce samego marszu.Najpierw trwały więc przepychanki o uzyskanie zezwolenia na przeprowadzenie manifestacji. Ostatecznie opozycja zgodę uzyskała – ale tradycyjnie już zabroniono jej przejścia głównymi ulicami Mińska. Ponieważ jednak może się temu nakazowi nie podporządkować, milicja rozpoczęła prewencyjne aresztowania. Jednego z organizatorów zatrzymano tuż po rozmowach w siedzibie władz miejskich. Do mieszkania drugiego milicjanci weszli przez okno, rzekomo po telefonie informującym, że znajdują się tam zwłoki (!). Zwłok nie było, a funkcjonariusze zabrali komputer i flagi Unii Europejskiej. Potem przyszła kolej na działaczy opozycyjnych z terenu, którzy mogliby zorganizować wyjazdy demonstrantów do Mińska. I w tym przypadku zastosowano sprawdzoną metodę: opozycjonistów obwinia się o używanie wulgaryzmów w obecności milicjantów. Oskarżycielami i świadkami zarazem są milicjanci, a sądy posłusznie wymierzają kary aresztu – byle podsądny nie wyszedł przed sobotą.Te działania są szyte grubymi nićmi. Jak zwykle zresztą. Na Białorusi nikt chyba nie wierzy, że opozycjoniści to „drobni chuligani”, a na dodatek tak beznadziejnie głupi, że publicznie przeklinają, gdy tylko zobaczą milicjanta (choć wiedzą, jaka kara może ich za to spotkać). Nikt też nie wierzy, że nieuznawana przez władze szefowa Związku Polaków na Białorusi Andżelika Borys specjalnie poszła na posterunek, by rzucić kilka wulgaryzmów i dać się za to zamknąć. Ale białoruskie władze zupełnie się tym nie przejmują. Pani Borys została ukarana „tylko” grzywną dzięki ostrym protestom na Białorusi i w Polsce. Gdyby nie one, w tej chwili siedziałaby w areszcie tak jak kilkudziesięciu białoruskich opozycjonistów. Ale to, że tym razem akcja nie była wymierzona wyłącznie przeciw Polakom, raczej nie powinno nas uspokajać.