Premier Silvio Berlusconi stanie na czele list swojej partii Lud Wolności we wszystkich okręgach wyborczych. Zaraz za nim na listach regionalnych, zależnie od tego, skąd pochodzą, znajdą się wszyscy jego ministrowie. To nie znaczy, że premier i szefowie resortów myślą o przeprowadzce do Strasburga. Chodzi o to, by – jak to ujął Berlusconi – „zapolować na głosy”, a potem oddać zdobyte w ten sposób miejsca anonimowym partyjnym kolegom z dołu listy. Zgodnie z włoską ordynacją wyborczą kandydaci zbierają głosy na swój rachunek, ale o tym, kto zasiądzie w PE, decydują machiny partyjne. Popularni ministrowie, tacy jak Giulio Tremonti (gospodarka) czy szef MON Ignazio La Russa, nie obawiają się wyborczej konfrontacji. Innym Berlusconi radzi: „Boisz się? To zmień pracę”.
Premier postanowił uczynić z wyborów do PE plebiscyt poparcia dla jego rządu i dobić opozycyjną Partię Demokratyczną. 17 lutego szef PD Walter Veltroni na skutek wewnątrzpartyjnych kłótni i przegranych wyborów lokalnych na Sardynii zrezygnował ze stanowiska. Partia jest w rozsypce, podobnie jak jej elektorat.
Z sondaży sprzed czterech dni wynika, że w porównaniu z wyborami parlamentarnymi z kwietnia ubiegłego roku PD utraciła aż 11,2 punktu procentowego; w wyborach do PE chce na nią głosować zaledwie 22 procent wyborców. Nic więc dziwnego, że Berlusconi wpisał się na pierwsze miejsce wszystkich list i rzuca wyzwanie nowemu szefowi PD Dario Franceschiniemu: „Stań do walki!”.
Co zrobi rozbita PD, dowiemy się po jej kongresie pod koniec marca. Ale już wiadomo, że dzięki posunięciu Berlusconiego tak czy inaczej skazana jest na klęskę. Jeśli Franceschini i przywódcy PD nie wystartują w wyborach do PE, będzie to interpretowane jako kapitulacja. Jeżeli wystartują, to przegrają.
Przy okazji Silvio Berlusconi liczy na odebranie głosów koalicyjnej Lidze Północnej i opozycyjnej Partii Wartości, której notowania – dzięki radykalnym hasłom – wzrosły z 4,4 do 8 procent. We Włoszech wybory do Parlamentu Europejskiego, połączone z lokalnymi, odbędą się 6 i 7 czerwca.