Aby nie dopuścić do jego zwycięstwa, lewica próbowała w ostatniej chwili wskrzesić wspomnienia rządów wojskowych w latach 1973 – 1990. Miliarder Sebastian Pinera kojarzy się jednak wyborcom nie z dyktaturą Augusta Pinocheta, ale z wprowadzeniem w Chile kart kredytowych.
Energiczny sześćdziesięciolatek, nazywany chilijskim Berlusconim, zdołał przekonać Chilijczyków, że nie mają powodów, by bać się prawicy. Cały czas utrzymywał co najmniej 10-punktową przewagę nad kandydatem rządzącej obecnie centrolewicowej koalicji Eduardo Freiem, który był już prezydentem w latach 1994 – 1990. Pinerę popierało 44 proc. wyborców, Freia 31 proc.
Choć Chilijczycy uwierzyli, że miliarder (główny udziałowiec linii lotniczych LAN, właściciel mediów, nieruchomości itp.) wskrzesi w ich kraju ducha przedsiębiorczości i stworzy milion nowych miejsc pracy (bezrobocie zbliża się do 10 proc.), nie miałby szans w starciu z ustępującą szefową państwa, socjalistką Michelle Bachelet, która po czterech latach rządów cieszy się poparciem 75 – 80 proc. obywateli. Konstytucja nie pozwala jej jednak ubiegać się o reelekcję.
Wyniki wyborów prawdopodobnie nie zostaną rozstrzygnięte w pierwszej turze. Dogrywka w styczniu.