19 grudnia ubiegłego roku minął termin, do którego polskie władze powinny wprowadzić zapisy dotyczące bezpieczeństwa na drogach. UE wydała je, by radykalnie obniżyć liczbę śmiertelnych wypadków.
– Niewprowadzenie dyrektywy do polskich przepisów oznacza co najmniej zamrożenie, jeśli nie cofnięcie unijnych dotacji – alarmuje poseł PiS Jerzy Polaczek, minister transportu w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. To on odkrył, że tak ważny termin został przegapiony.
– Nie rozumiem tej opieszałości, wszak program drogowy to jeden z priorytetów obecnego rządu – zauważa Adrian Furgalski, ekspert ds. transportu w Zespole Doradców Gospodarczych TOR, współautor programu PO dotyczącego transportu. – Nie rozumiem też, dlaczego po raz kolejny zdajemy się na taką niebezpieczną grę z Komisją Europejską.
Te obawy potwierdza zdecydowane stanowisko Komisji. W przypadku niewprowadzenia dyrektywy Polska może stracić pieniądze. – Wymogi dyrektywy to nowy warunek, który musi być spełniony przy udostępnianiu funduszy. Podobnie jak wymóg oceny wpływu inwestycji na środowisko – mówi rzeczniczka KE Helen Kearns.
Co teraz, skoro Polska tego prawa nie wprowadziła? Według Kearns będzie to miało „jasny efekt w postaci odmowy Brukseli przekazania unijnych funduszy". Czeka nas więc nie tylko postępowanie karne o naruszenie unijnego prawa, wszczynane standardowo, gdy dyrektywa nie jest wdrożona lub jest wdrożona wadliwie, ale też możliwość utraty miliardów.