Korespondencja z Berlina
„Wollt ihr den totalen Krieg?" (Czy chcecie wojny totalnej?) – te słowa Josepha Goebbelsa, szefa propagandy hitlerowskiej, z 1943 roku, znają w Niemczech wszyscy. Dlatego gdy użył ich przed kilkoma dniami znany i ceniony polityk Heiner Geissler, sprowokował lawinę oburzenia. Posługując się słowami Goebbelsa, Geissler nawoływał uczestników długotrwałego i zaciętego konfliktu w Stuttgarcie do zbliżenia stanowisk w sprawie budowy niezwykle drogiego dworca kolejowego w tym mieście.
– Musi przeprosić za celowe odwoływanie się do okresu nazistowskiego – orzekły media oraz liczne organizacje oburzonych obywateli. 81-letni polityk CDU i były sekretarz generalny tej partii nie ma jednak takiego zamiaru. – Jeżeli jestem blisko Goebbelsa, to „Playboy" jest organem Watykanu – odpowiada nestor niemieckiej polityki. Ale nikt go nie słucha. W wielu środowiskach w Niemczech używanie języka z czasów nazistowskich uchodzi nieomal za przejaw historycznego rewizjonizmu i za wyznanie sympatii dla zbrodniczego reżimu.
Goebbels jako metafora
Nie znaczy to, że retoryka hitlerowska zniknęła z języka politycznego. Już były kanclerz Willi Brandt porównał przed laty Geisslera do Goebbelsa, kiedy ten nazwał SPD „piątą kolumną" niemieckiej polityki w związku z debatą na temat polityki wschodniej SPD. Helmut Kohl posłużył się postacią Goebbelsa w ocenie Michaiła Gorbaczowa w latach 80. minionego stulecia, a szefa Bundestagu Wolfganga Thierse (SPD) porównał kilka lat temu do Hermanna Göringa.
To nie wyjątki. Minister sprawiedliwości w rządzie Gerharda Schrödera przyrównała plany inwazji George'a W. Busha na Irak do zamierzeń Adolfa Hitlera, a były lider SPD Oskar Lafontaine zarzucał kanclerzowi Helmutowi Schmidtowi, że za pomocą głoszonych przez niego poglądów można „zarządzać obozem koncentracyjnym".