Makrela dzieli Europę

Trudno sobie dziś wyobrazić wojnę w zamożnych demokracjach Zachodu. Chyba że chodzi o dorsza, halibuta albo makrelę.

Publikacja: 17.02.2013 11:00

Islandzki trawler. Rybołówstwo jest jedną z podstaw gospodarki Islandii

Islandzki trawler. Rybołówstwo jest jedną z podstaw gospodarki Islandii

Foto: Bloomberg

Islandia nie ma armii, ale wojnę już wygrała: dorszową w latach 70. XX wieku przeciwko potężnej Wielkiej Brytanii. Teraz spiera się o makrelę z całą Unią Europejską. Na razie z Brukseli dobiegają tylko groźby sankcji gospodarczych, okrętów wojennych nie widać.

– Nie wierzę, że wprowadzą sankcje – mówi „Rz" Sigurgeir Thorgeirsson, islandzki negocjator sporu makrelowego. Fakt, że Islandia ma osobnego negocjatora ds. makreli, nie powinien dziwić. Jak mówią sami Islandczycy, ryby dla ich kraju są tym, czym ropa dla Norwegii, wino dla Francji czy przemysł samochodowy dla Niemiec. Symbolem, a jednocześnie potężną gałęzią gospodarki.

– Jesteśmy krajem najbardziej zależnym od rybołówstwa na półkuli północnej i zachodniej. A może nawet na całym świecie – mówi Thorgeirsson. Około 40 proc. eksportu to ryby, co przekłada się na 11 proc. produktu krajowego brutto i 27 proc. wszystkich wpływów dewizowych. Szczególnie te ostatnie są cenne w czasach, gdy kraj nie może już polegać na spekulacyjnych dochodach z inżynierii finansowej, która doprowadziła go do największej zapaści finansowej w historii.

W tej odsłonie rybnych wojen po drugiej stronie też stoi kraj, który wpływami z ryb i szerzej – produkcji żywności, łata dziś potężne ubytki w gospodarce. Irlandia, bo o niej mowa, razem ze Szkocją, uważają siebie za głównych poszkodowanych w makrelowym sporze. W ich imieniu przemawia Unia Europejska, ale to do sprawujących dziś prezydencję Irlandczyków należy trudne zadanie przekonania Islandii do ograniczenia połowów makreli. Na razie bez skutku. – Nie jest łatwo. Ale oni przynajmniej rozmawiają z nami, w przeciwieństwie do Wysp Owczych – mówił „Rz" na początku stycznia Simon Coveney, minister rolnictwa Irlandii. Bo Wyspy Owcze co prawda są terytorium zależnym od Danii, ale akurat w sprawach rybnych mają suwerenność.

Kto ma rację w sporze o makrelę? – laikowi trudno pojąć. Unia utrzymuje, że Reykjavik jednostronnie przyznał sobie zbyt wysokie kwoty połowowe. Islandia odpowiada, że makrela wpływa do jej strefy ekonomicznej i rybacy muszą ją odławiać. Bo to żarłoczne stworzenie, które zjada wszystko, stanowiąc zagrożenie dla lokalnych gatunków. To prawda, że kiedyś Islandczycy w ogóle makreli nie odławiali. Ale ocieplenie klimatu spowodowało, że stada tej ryby na kilka miesięcy w roku wędrują prosto w sieci islandzkie. Dlatego Reykjavik proponuje rozdzielić kwoty po nowemu.

Wiadomo, że ryby mogą rozpalić emocje. Islandia była już w stanie wojny, a dokładnie trzech wojen dorszowych z Wielką Brytanią. Pierwsza wybuchła w 1952 roku, gdy Islandia samowolnie poszerzyła pas wód terytorialnych z 4 do 12 mil morskich wokół wybrzeża i wysłała straż przybrzeżną do blokowania kutrów brytyjskich. Te zyskały osłonę okrętów wojennych i słychać było nawet ostrzegawcze salwy. Ostatecznie Brytyjczycy ustąpili, a obie strony zdecydowały, że w przyszłości podobne spory będą rozwiązywać za pośrednictwem Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze.

Dwadzieścia lat później Islandia znów poszerzyła pas wód terytorialnych, tym razem do 50 mil morskich, nie próbując nawet korzystać z pomocy haskiego trybunału. Islandczycy znów cięli sieci, brytyjscy rybacy znów poprosili o pomoc Królewską Marynarkę, a świat patrzył zadziwiony na eskalację konfliktu między dwoma członkami NATO.

Islandia groziła, że wyjdzie z Sojuszu, co oznaczałoby zamknięcie bazy w Keflaviku. W 2006 r. Amerykanie sami, ku rozpaczy Islandczyków, porzucili to miejsce. Ale w latach 70. zimna wojna jeszcze trwała i Keflavik był dogodnym miejscem dla tankowania łodzi podwodnych. Rozjemcą stał się ówczesny sekretarz generalny Sojuszu Joseph Luns.

Brytyjczycy ustąpili, ugoda starczyła na trzy lata, po których Reykjavik znów rozszerzył pas swoich wód – do 200 mil morskich. Ta odsłona trwała prawie osiem miesięcy, z udziałem straży przybrzeżnej z jednej, a marynarki wojennej z drugiej strony. Dochodziło do starć, łącznie z wzajemnym taranowaniem statków. Londyn znów ustąpił, doprowadzając do bankructwa setki swoich rybaków.

Gdy chodzi o ryby, spokojni Islandczycy potrafią grać ostro. Ale trudno im się dziwić, bo poza rudą żelaza nie mają innych bogactw naturalnych. A w rybołówstwie granice na wodzie są bardzo płynne. Tym razem makrelowy negocjator uspokaja. – Nie wierzę w taką eskalację jak w latach 70. W ciągu roku spór będzie rozwiązany – mówi Thorgeirsson.

Konflikty rybne dzielą też członków UE. Nie tak dawno, bo w 1993 roku, doszło do małej potyczki między Francją a Wielką Brytanią o prawa do połowów wokół wyspy Jersey na kanale La Manche. Francuzi złamali ustalenia unijne i doszło do potyczek z zajmowaniem brytyjskich statków przez normandzkich rybaków. W 1996 r. portugalski patrol wygonił hiszpański statek z powrotem na jego wody terytorialne. Konflikty miały też bardziej globalny charakter.

W 1995 roku doszło do wojny halibutowej, a właściwie turbotowej, bo mowa o grenlandzkiej odmianie halibuta. Hiszpanie łowili tę rybę na wodach przy wybrzeżach Nowej Funlandii, co Kanada uznała za ingerencję w jej strefę ekonomiczną. Kanadyjskie służby zajęły kuter Estai, co Hiszpania uznała za akt piractwa, a popierająca ją cała UE zagroziła sankcjami gospodarczymi.  Z kolei na Pacyfiku wciąż dochodzi do sporów krajów azjatyckich. Ostatnio Rosja zagroziła Japonii i Korei Południowej odebraniem kwot połowowych kraba.

Konflikty rybne to zjawisko współczesne. Przemiana tradycyjnego rzemiosła w rozwinięty technologicznie przemysł w połączeniu ze szkodami ekologicznymi prowadzą do przetrzebienia stad. O kurczące się zasoby walczą rybacy z morskich nacji, dla których jest to kwestia ekonomicznego przeżycia.

Kraje coraz częściej porozumiewają się w sposób cywilizowany, ustalając system międzynarodowych czy wielostronnych kwot połowowych. Ale ryb jest zbyt mało, więc jeśli ktoś zyska, to inny musi stracić. Obawa przed konkurencją jest na tyle silna, że prowadzi do kluczowych decyzji politycznych.

Ze strachu przed unijnymi rybakami z perspektywy członkostwa w UE zrezygnowali Norwegowie w referendach w 1972 i 1994 roku. I to mimo że Komisja Europejska gotowa była podjąć bezprecedensową decyzję o przeniesieniu Dyrekcji Generalnej ds. Rybołówstwa do Tromso.

Teraz na rozdziale rybnym zatrzymały się negocjacje akcesyjne z Islandią. Makrelowy spór skutecznie ostudził euroentuzjazm w Reykjaviku.

Anna Słojewska z Brukseli

Islandia nie ma armii, ale wojnę już wygrała: dorszową w latach 70. XX wieku przeciwko potężnej Wielkiej Brytanii. Teraz spiera się o makrelę z całą Unią Europejską. Na razie z Brukseli dobiegają tylko groźby sankcji gospodarczych, okrętów wojennych nie widać.

– Nie wierzę, że wprowadzą sankcje – mówi „Rz" Sigurgeir Thorgeirsson, islandzki negocjator sporu makrelowego. Fakt, że Islandia ma osobnego negocjatora ds. makreli, nie powinien dziwić. Jak mówią sami Islandczycy, ryby dla ich kraju są tym, czym ropa dla Norwegii, wino dla Francji czy przemysł samochodowy dla Niemiec. Symbolem, a jednocześnie potężną gałęzią gospodarki.

Pozostało 91% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1026
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1024
Świat
Szwajcaria odnowi schrony nuklearne. Już teraz kraj jest wzorem dla innych
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022