Gdyby dosłownie rozumieć demokrację w Parlamencie Europejskim, powinno być 200 eurodeputowanych niemieckich i jeden luksemburski. Tak wychodzi z proporcjonalnego przeliczenia liczby uprawnionych do głosowania mieszkańców poszczególnych państw na liczby mandatów. Rzeczywistość polityczna wygląda jednak inaczej.
Obecnie jest 99 eurodeputowanych niemieckich i sześciu luksemburskich. Od przyszłego roku liczba przedstawicieli tego pierwszego kraju zmniejszy się nawet do 96.
W europarlamencie rządzi bowiem zasada „degresywnej proporcjonalności”. Po to, żeby każdy kraj czuł się reprezentowany w tej izbie, a jednocześnie, żeby liczba eurodeputowanych nie doszła do rozmiarów uniemożliwiających jej działanie.
Maksimum wynikające z traktatu lizbońskiego to 751 posłów. Tymczasem obecnie mamy 754 eurodeputowanych, a trzeba jeszcze doliczyć 11 przedstawicieli Chorwacji, która dołączy do Unii Europejskiej w 2014 roku.
Dlatego potrzebna była reforma. Na razie zmienia się niewiele. Poza Niemcami, które tracą trzy mandaty, nikt inny nie straci więcej niż jednego mandatu.
Poszkodowanymi są: Austria, Belgia, Bułgaria, Chorwacja (w stosunku do modelu matematycznego, o którym niżej), Czechy, Grecja, Węgry, Irlandia, Łotwa, Litwa, Portugalia i Rumunia. Stan posiadania pozostałych krajów, w tym Polski, nie zmienia się.