3 osoby zabite i 176 rannych, w tym kilkanaście ciężko – to bilans dwóch wybuchów w pobliżu mety Maratonu Bostońskiego, do których doszło w poniedziałkowe popołudnie. W całych Stanach Zjednoczonych zaostrzono środki bezpieczeństwa.
Czytaj raport specjalny: Wybuchy w Bostonie
Ładunki, które wybuchły w zaledwie kilkunastosekundowym odstępie czasu, położone były najprawdopodobniej na poziomie chodnika, bo służby medyczne odnotowały najwięcej obrażeń kończyn dolnych. Kilkunastu osobom siła eksplozji urwała nogi lub straciły je później w wyniku amputacji. „Dla mnie było to jak powrót na pole bitwy z Iraku z lat 2006 – 2007" – mówił jeden z pielęgniarzy Jim Asaiante, który służył 18 miesięcy w wojsku.
Nazajutrz po zamachu 17 osób wciąż znajdowało się w stanie krytycznym. Wtorkowe amerykańskie gazety pokazały drastyczne zdjęcia ludzi leżących w kałużach krwi na chodnikach, którym na miejscu próbowały udzielać pomocy służby medyczne. Jedną z ofiar śmiertelnych był 8-letni Martin Richard, który w pobliżu mety kibicował biegnącemu w maratonie ojcu. Jego matka i siostra także odniosły ciężkie obrażenia – pierwsza ma uszkodzony mózg, druga straciła nogę. Tragedia Richardów najmocniej poruszyła serca Amerykanów.
W bombach znajdowały się gwoździe, odłamki i kulki z łożysk – mówili lekarze, którzy udzielali pomocy zarówno na miejscu zamachów, jak i w szpitalach. Nie ukrywali też, że dzięki obecności na miejscu służb ratunkowych przygotowanych do udzielania pomocy wyczerpanym maratończykom udało się uniknąć większej liczby ofiar śmiertelnych. Szybko udało się też opanować początkowe zamieszanie.