Korespondencja z Kairu
Tysiące mężczyzn uczestniczyło w poniedziałkowych południowych modłach przed meczetem. W skupieniu wznosili ręce ku górze, w oczach brodatych staruszków pojawiały się łzy. Wspominali tych, co kilka godzin wcześniej zginęli w czasie strzelaniny pod pobliskimi koszarami Gwardii Republikańskiej.
Było zaraz po porannej modlitwie, przed czwartą, gdy w Kairze panował jeszcze zmrok. - Nagle zrobiło się gęsto od dymu i padły strzały. Koło mnie padali zakrwawieni ludzie i umierali – opowiada Mahmud Fuad, 29-latek z długą brodą, z zawodu bibliotekarz, którego spotkałem w szpitalu polowym utworzonym na terenie meczetu Rabaa al-Adawija, gdzie opatrywano mu ranną nogę.
Nie widział zabitych dzieci. Ale inni zwolennicy Bractwa wspominali nawet o pięciorgu.
Wszyscy świadkowie wydarzeń, z którymi rozmawiałem, są sympatykami obalonego prezydenta. I wszyscy zapewniali, że nikt z demonstrujących pod koszarami (to oni się tam modlili) nie miał broni. I że do bezbronnych ludzi strzelali zarówno żołnierze, jak i policjanci.