Po zamachach w Paryżu francuskie lotnictwo zaatakowało szczególnie intensywnie dżihadystów w Syrii. Bombarduje ich pozycje od lata tego roku jako członek nieformalnej koalicji chętnych do zwalczania dżihadystów pod egidą USA. Skutki nie są imponujące.
Mnożą się jednak głosy wskazujące, że militarna operacja dokonana przez dżihadystów w centrum Europy jest wyzwaniem na miarę słynnego ataku na Nowy Jork i Waszyngton 11 września 2001 roku. Wtedy po raz pierwszy w historii sojuszu północnoatlantyckiego zastosowano art. 5 traktatu definiujący zasadę militarnej solidarności członków sojuszu. Oznacza to, że atak na jednego z partnerów jest traktowany jako atak na pozostałych członków, co zobowiązuje ich do udzielenia pomocy w odparciu ataku z zewnątrz.
Dokładnie w ten sposób NATO potraktowało atak Al-Kaidy na Stany Zjednoczone. Nazajutrz po zniszczeniu obu wież nowojorskiego World Trade Center NATO postanowiło zbadać, czy ma w tej sprawie zastosowanie art. 5. Trzy tygodnie później najwyższe gremia sojuszu doszły do wniosku, że atak Al-Kaidy spełnia warunki art 5. Na tej podstawie NATO udostępniło samoloty AWACS do patrolowania przestrzeni powietrznej USA. Do dzisiaj trwa operacja kontroli wód Morza Śródziemnego „Active Endeavour". Na tym jednak skończyło się odwoływanie do solidarności partnerów.
– Nie należy zapominać, że operacja ISAF w Afganistanie nie odbyła się na podstawie art. 5 – przypomina „Rz" Wojciech Lorenz, ekspert Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. W jego opinii nie ma obecnie żadnych racjonalnych przesłanek dla sięgnięcia po wspomniany artykuł. Zresztą nie domaga się tego Francja i zapewne nie zmieni zdania.
– Paryż zdaje sobie doskonale sprawę, że powoływanie się obecnie na art. 5 doprowadziłoby jedynie do podziałów w sojuszu, gdzie panuje przekonanie, że jest to ostateczność – mówi Lorenz.