Odkąd Brytyjka Catherine Ashton przejęła w listopadzie 2009 roku urząd wysokiego przedstawiciela Unii Europejskiej ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, politycy i media nie szczędzą jej krytyki. Prócz braku kompetencji zarzuca się jej, że nie zdąża na spotkania i nie jeździ tam, gdzie trzeba. Pojechała na zaprzysiężenie prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza, opuszczając spotkanie ministrów obrony z udziałem sekretarza generalnego NATO
na Majorce. Na zniszczone trzęsieniem ziemi Haiti poleciała dopiero, gdy znalazło się wolne miejsce w hiszpańskim samolocie wojskowym.
Według „Timesa” pani Ashton, która przez następnych pięć lat co roku powinna pokonywać ponad 500 tysięcy kilometrów, jest zmuszona korzystać z życzliwości ministrów spraw zagranicznych krajów członkowskich UE i wojska, by dotrzeć do celu. Na spotkanie szefów dyplomacji w hiszpańskiej Kordobie poleciała razem z ministrem spraw zagranicznych Francji Bernardem Kouchnerem. Dla jej współpracowników nie było miejsca na pokładzie, więc pojechali pociągiem. W końcu, zirytowana, zasugerowała, by Unia zorganizowała dla niej samolot. W przeciwnym razie nie będzie w stanie sumiennie wykonywać obowiązków. – Staram się, jak mogę, ale problem z transportem nie ułatwia mi pracy – oświadczyła.
Sęk w tym, że budżet na podróże, którym dysponuje szefowa unijnej dyplomacji, wynosi tylko 300 tys. euro rocznie, a na zakup samolotu trzeba by wydać dziesiątki milionów. Nawet leasing małego odrzutowca nie mieści się w komisyjnym budżecie. Wynajęcie cessny z trzyosobową załogą
na pięć dni to wydatek rzędu 35 tys. euro. Taka rozrzutność mogłaby oburzyć unijnych podatników. Tym bardziej że według jednego z dyplomatów, cytowanych przez „Timesa”, w ślady Ashton mogliby pójść inni. – Jeśli ona dostanie samolot, to szef komisji José Barroso też będzie chciał taki mieć, podobnie jak przewodniczący Rady UE Herman van Rompuy, i co wtedy? – pyta dyplomata.