Dla przeciętnego Niemca Francja to Paryż, malownicza prowincja Saint-Tropez, bagietki i oczywiście wino. Dla Francuza z kolei Niemcy to bynajmniej nie kraj myślicieli i filozofów, za jakich nasi sąsiedzi się uważają, lecz... Angela Merkel. Potem Berlin, dobre samochody, dyscyplina, porządek oraz praca. – Nic innego jak stereotypy, które nadal dominują we wzajemnym postrzeganiu się obu narodów – podsumował „Spiegel Online", analizując wyniki najnowszych sondaży przeprowadzonych w obu krajach. Okazja jest znamienita, bo za kilka dni mija 50 lat od podpisania słynnego traktatu elizejskiego przez Charlesa de Gaulle'a oraz Konrada Adenauera. Traktatu, który zakończyć miał raz na zawsze mordercze zmagania dwu europejskich potęg i stać się fundamentem powojennej Europy.
Bez euforii
Tan etap należy już do historii. Dzisiejsze relacje Berlin–Paryż są dalekie od euforii pierwszych lat bezprecedensowego pojednania. Zadekretowana przyjaźń zaowocowała wprawdzie przemianami w świadomości obu narodów, ale nie w takiej skali, jakiej się spodziewano. Niemcy są nadal wprawdzie zachwyceni francuskim stylem życia, lecz w znacznie mniejszym stopniu zbliżeniem politycznym obu państw. O ile prawie połowa Francuzów jest przekonana o konieczności dalszej rozbudowy uprzywilejowanego partnerstwa obu krajów, to po wschodniej stronie Renu taki scenariusz cieszy się zaledwie poparciem jednej piątej obywateli. – Różnica ta może się jeszcze powiększyć – ostrzega Jerome Fourquet, szef instytutu badania opinii Ifop.
Teraz Berlin
Zaledwie co dziesiąty Niemiec darzy swych zachodnich sąsiadów szacunkiem, podczas gdy podobne uczucia żywi do Niemców aż jedna trzecia Francuzów. – Można jeszcze usłyszeć we Francji pogardliwe określenie Niemców, jak np. Boch (trochę jak „Szkop" czy „Szwab"), ale to margines. Sceptycyzm w ocenie Francji przez Niemców ma bez wątpienia podtekst wyborczy, gdyż szczególnie dla sympatyków niemieckiej chadecji Francja Hollande'a to socjalizm prezentowany w Niemczech przez socjaldemokrację rodem z SPD, a więc godny potępienia – tłumaczy „Rz" prof. George Mink, politolog.
– Gdyby nie było Niemiec, Francuzi zapewne wymyśliliby taki kraj – pisał wiele lat temu ironicznie niemiecki pisarz Friedrich Sieburg, gdyż samo istnienie teutońskiej wspólnoty niemieckiej dawało Francuzom poczucie swego rodzaju wyższości cywilizacyjnej. Teraz jest odwrotnie i to Niemców rozpiera duma z sukcesów gospodarczych, których nieskrywanie zazdroszczą im Francuzi. Przekłada się to w prosty sposób na bieżącą politykę. To Berlin, a nie Berlin wspólnie z Paryżem, kształtuje rzeczywistość w zjednoczonej Europie.
Początki były nieco inne i przez długie lata działał w zasadzie bez zarzutu motor integracji europejskiej, za jaki uchodził tandem francusko-niemiecki. Wszystko zmieniło się wraz z rozszerzeniem UE, która to idea była znacznie bardziej popularna w Berlinie niż w Paryżu. Od rozszerzenia osławiony motor stracił na znaczeniu nie tylko z powodu konfliktów na linii Paryż-Berlin, ale dlatego, że znacznie osłabło znaczenie tandemu w Europie złożonej z 27 krajów.