Kilka lat temu poznałam w Kosowie włoską pracownicę OBWE, która miała monitorować wybory parlamentarne, ale nie wiedziała nawet, co różni Serbów i Albańczyków. Na kontrakt do Prisztiny przyjechała dla przygody i pieniędzy, a całą pracę zlecała albańskiej asystentce, która – jako członek tzw. kadry lokalnej – zarabiała grosze.
Niedawno od znajomej, która pracowała w różnych organizacjach pozarządowych, usłyszałam, że jej koledzy po fachu dzielą się na dwa typy. Pierwszy to misjonarze, czyli fanatycy rozczulający się nad ofiarami wojen i kataklizmów, ale zupełnie nieefektywni w pracy. Drugi stanowią cynicy, których życie prywatne jest w rozsypce, na misjach szukają wrażeń, a nie wzruszeń, i dzięki zimnej krwi są fachowcami.Właśnie o tych drugich opowiada „Sahib”. Książeczkę można przeczytać w jeden wieczór i na zawsze pozbyć się złudzeń co do tego, jak Zachód niesie pomoc słabszym, nękanym konfliktami i ubóstwem częściom świata. To zbiór fikcyjnych listów zatrudnionego w Sarajewie Anglika do kochanka, wyznanie winy złodzieja okradającego biednych.
Młody mężczyzna opisuje powojenną rzeczywistość z ignorancją, wyższością i pogardą godną kolonizatora, bo też machina, której jest trybikiem, to właśnie neokolonializm.
W swych okrutnych żartach o prymitywnym, niechlujnym życiu Bośniaków Anglik uwalnia nie tylko pogardę dla nieokrzesanych tubylców, ale i hipokryzję świata, który sam reprezentuje. Chełpi się tym, jak rzesza specjalistów wpycha bośniackie firmy w niekończące się długi i uzależnia zrujnowaną gospodarkę od zagranicznych kredytów.
Historię i cierpienie łatwo przelicza na pieniądze – ma nawet pomysł, jak rozwinąć w Bośni unikalny w światowej skali biznes – turystykę minową! Czyli ekstremalną rozrywkę polegającą na spacerowaniu po zaminowanych bałkańskich lasach. Ten substytut skoków bungee dałby zarobić specom od ubezpieczeń na życie.