Po koronacji Obamy

W polskich komentarzach zachwycano się amerykańską ponadpartyjną zgodą. Rzeczywiście, żaden czołowy demokrata nie wystąpił z tezą, że teraz celem rządzących będzie to, by republikanie nigdy nie powrócili do władzy lub by w ogóle przestali istnieć – pisze filozof społeczny

Publikacja: 27.01.2009 00:14

Po koronacji Obamy

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Uff, wreszcie mamy to za sobą! Nowa epoka już się rozpoczęła, lecz nadal żyjemy w tym samym świecie. Setki milionów ludzi oglądały zaprzysiężenie 44. prezydenta USA, setki tysięcy marzły godzinami w Waszyngtonie, by przeżywać je na miejscu i móc z oddali podziwiać Kapitol. Przedstawienie było doskonałe, choć pojawiły się głosy, by w przyszłości zrezygnować z poetów.

Nie wszyscy zrozumieli przesłanie amerykańskiej Wisławy Szymborskiej. Natomiast nie zepsuł poinauguracyjnych nastrojów fakt, że zaprzysiężenie okazało się nieważne i musiało cichcem zostać powtórzone, tym razem w dużo mniejszym, bo kilkuosobowym, gronie.

[srodtytul]Sukcesy polskiej dyplomacji[/srodtytul]

Przemówienie nowego prezydenta mógł z powodzeniem wygłosić także konserwatysta. Fox News i konserwatywne radiostacje z lubością wykazują uderzające podobieństwa do przemówienia George’a Busha, porównując poszczególne zdania i frazy.

Obama musiał potem do późna w nocy obchodzić oficjalne bale, powtarzając dziesięć razy ciągle te same niemal słowa i gesty, jakby był Philem z „Dnia świstaka”. Okazało się przy tym, że nie tańczy lepiej niż Bush. Brak wyczucia rytmu przypomniał, że Obama nie jest typowym Afroamerykaninem. Na szczęście media, także konserwatywne, zamiast powtarzać bez końca scenę dziesięciokrotnego wykręcania ręki Michelle, koncentrowały się na sukni nowej prezydentowej. Satyrycy mają już jednak nowy wdzięczny obiekt do żartów – wiceprezydenta Joe Bidena, który na szczęście jest zupełnie biały.

Większość komentarzy w Polsce wskazywała na to, że polscy znawcy Ameryki oglądali CNN. Janina Paradowska wypytywała byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w TOK FM, ulubionym radiu wszystkich prawdziwych inteligentów i nadwiślańskich światowców. Okazało się jednak, że to nie on – bliski przyjaciel Clintonów, polski mąż stanu i gwiazda światowej polityki – lecz John Howard, były premier Australii, mieszka w Blair House, gdzie miał przed inauguracją zatrzymać się Obama.

Przedłużony pobyt Howarda zmusił prezydenta (jeszcze elekta) do skorzystania z hotelu. Nasz były prezydent pochwalił się Paradowskiej, dziennikarce roku 2002, że w dniu wyborów stał w tłumie przed Białym Domem. Być może powinno to dać nieco do myślenia tym, którzy się zastanawiają się nad rangą i miejscem Polski w świecie.

Bush nam nie podziękował, choć tak sprawnie wycofaliśmy się z Iraku, żeby nie zakosztować symbolicznych owoców zwycięstwa. Obama nie zadzwonił. Na próżno szukałem też w mediach amerykańskich wzmianki o tym, że Donald Tusk pogratulował Obamie. Czyżby świat nie słyszał o wielkich sukcesach polskiej polityki zagranicznej po odejściu Anny Fotygi?

[srodtytul]Szacunek dla Ameryki[/srodtytul]

W polskich komentarzach zachwycano się amerykańską ponadpartyjną zgodą. Rzeczywiście żaden czołowy demokrata nie wystąpił z tezą, że teraz celem rządzących będzie to, by republikanie nigdy nie powrócili do władzy lub by w ogóle przestali istnieć. Zadziwiająco długo utrzymuje się tutaj staroświecki pogląd, że aby istniała wolność, potrzebna jest opozycja.

Nie zawsze przekazanie władzy odbywało się jednak tak harmonijnie. Relacje między kończącym kadencje i nowym prezydentem bywały chłodne, wręcz wrogie. Nie każdy ustępujący prezydent okazywał się tak pozbawiony resentymentu i serdeczny dla następcy jak George W. Bush, co tym bardziej imponuje po tych batach, jakie dostawał od lewicy i liberalnych mediów w ostatnich latach. Warto też przypomnieć, że Kongres ponadpartyjnie zgodził się na rozpoczęcie wojny z Irakiem. Potem wszyscy, którzy głosowali „za”, skutecznie starali się o tym zapomnieć.

Amerykańscy politycy mają jednak budzącą respekt świadomość, że służą czemuś większemu i trwalszemu niż oni sami – Stanom Zjednoczonym. Szacunek dla prezydenta jest szacunkiem dla USA. Poniżanie prezydenta byłoby poniżaniem USA i „american people” (dla Busha liberałowie robili jednak wyjątek w imię postępu, tolerancji i pokoju). A przy tym ich kraj zupełnie im wystarcza.

Nie sądzę, by Obama marzył teraz, żeby objąć jakąś międzynarodową posadę i w związku z tym będzie tylko „płynął głównym nurtem”, czekając na pochwały i poparcie Niemców i Francuzów, choć krytycy słusznie zauważają, iż nie wiadomo, jaka będzie jego polityka zagraniczna, oprócz tego, że ma być „milsza” (ale nie aż tak miła, żeby Obama nie zarządził militarnego ataku na cele w Pakistanie).

Zgoda na czas zaprzysiężenia nie oznacza także końca politycznych różnic, zawieszenia procedur i prawa. Samorządowca Roda Blagojevicha brutalnie aresztowano. To była scena jak z IV RP za czasów krwawego Ziobry. Obawiam się także, że w Ameryce nawet lekarz o tak sprawnych rękach jak doktor G., nie mógłby brać łapówek, zwanych teraz laurkami.

W Kongresie bezczelnie wypytują Timothy Geithnera, kandydata na finansowego zbawcę ojczyzny, dlaczego nie zapłacił w porę podatków. Hillary Clinton nie uniknęła pytań o fundację swego męża, który musiał ujawnić swoich darczyńców, by nie odbierać jej szans na nominację. Wszyscy pamiętamy wybuch oburzenia, gdy zaczęto się interesować finansami fundacji Jolanty Kwaśniewskiej, a jeszcze większe, gdy wreszcie zaczęto się dopytywać o fundację Case.

[srodtytul]Żal po Ćwiąkalskim[/srodtytul]

Teraz już nikt o to nie pyta. Nikomu nie wpadnie do głowy badać, skąd czerpią fundusze polskie establishmentowe think tanki, takie jak Centrum Stosunków Międzynarodowych, które mają ambicje kształtowania polskiej polityki zagranicznej, i jak to wpływa na jego ekspertyzy. W czasach restauracji zapomnieliśmy nawet o szwajcarskich kontach lewicy, o Peterze Voglu i o wszystkich mafiach. Nic dziwnego, że żal po ministrze Zbigniewie Ćwiąkalskim był powszechny.

Trudno oczywiście nie zauważyć różnicy między przesłuchaniami w Kongresie i w Sejmie – celem tych pierwszych nie jest poniżenie pytanego lub szybkie nabicie sondażowego licznika partii, lecz stwierdzenie, czy kandydat nadaje się na stanowisko pod względem fachowym, prawnym i etycznym i czy będzie mógł skutecznie służyć amerykańskiemu narodowi.

[srodtytul]Syndrom Britney Spears[/srodtytul]

Nie powinniśmy jednak idealizować USA. Obama już okazuje się politycznym naiwniakiem, który nie potrafi zadbać o wizerunek i PR, jak się obecnie w Polsce elegancko i z angielska nazywa propagandę. Zupełnie niepotrzebnie się spieszy, zamiast poczekać z decyzjami z rok, dwa czy nawet cztery. Nic dziwnego, że po trzech dniach sprawowania urzędu aprobata dla niego spadła z 83 do 68 procent.

[wyimek]Nie każdy ustępujący prezydent okazywał się tak pozbawiony resentymentu i serdeczny dla następcy jak George W. Bush, co tym bardziej imponuje po batach, jakie dostawał od lewicy i liberalnych mediów w ostatnich latach[/wyimek]

Amerykańscy wyborcy nie mają więcej pojęcia o świecie niż Polacy, a amerykańscy celebryci jeszcze częściej niż polscy popadają w różnego rodzaju psychiczne schorzenia. Nie można się przy tym dziwić, że w Polsce na syndrom Britney Spears często cierpią politycy, którym medialne wstępy zajmują większą część czasu pracy i stanowią ich najważniejszy kapitał polityczny.

Jest też oczywiste, że przejście od handlu paletami czy nawet alkoholem do studia telewizyjnego, Sejmu i serca elit może doprowadzić do zachwiania równowagi psychicznej i gwałtownej utraty poczucia realności. Tym bardziej – że jak pokazują przykłady Romana Kluski i Krzysztofa Olewnika – sukces biznesowy w Polsce bez tajemnych powiązań i opłacania się odpowiednim ludziom nie jest chyba możliwy.

Ponieważ najgłupsze nawet wyskoki po pewnym czasie się nudzą, polscy politcelebryci muszą niczym Paris Hilton ciągle podbijać bębenek. Ich pozycja polityczna i publiczna, pomieszanie show-biznesu z polityką, państwa z operą mydlaną lub kabaretem, nie kompromituje ich – tacy ludzie są wszędzie – lecz tych wszystkich, którzy ich wybrali i którzy te występy ciągle na nowo organizują, oglądają i komentują, udając, że chodzi o poważną politykę, a nie popkulturową rozrywkę dla mało wybrednych mas, służącą ich pacyfikacji i kanalizowaniu emocji.

Tego, niestety, nie zmieni ani Obama, ani nawet traktat lizboński, ciągle niepodpisany przez prezydenta, co jak wiadomo, jest źródłem wszystkich obecnych polskich problemów, łącznie z dziurą budżetową, słabnięciem złotówki oraz ociepleniem klimatycznym, wyrażającym się tegoroczną srogą zimą.

[i]Autor jest socjologiem i filozofem społecznym, profesorem Uniwersytetu w Bremie i UKSW w Warszawie. Współpracuje z „Rzeczpospolitą”[/i]

Uff, wreszcie mamy to za sobą! Nowa epoka już się rozpoczęła, lecz nadal żyjemy w tym samym świecie. Setki milionów ludzi oglądały zaprzysiężenie 44. prezydenta USA, setki tysięcy marzły godzinami w Waszyngtonie, by przeżywać je na miejscu i móc z oddali podziwiać Kapitol. Przedstawienie było doskonałe, choć pojawiły się głosy, by w przyszłości zrezygnować z poetów.

Nie wszyscy zrozumieli przesłanie amerykańskiej Wisławy Szymborskiej. Natomiast nie zepsuł poinauguracyjnych nastrojów fakt, że zaprzysiężenie okazało się nieważne i musiało cichcem zostać powtórzone, tym razem w dużo mniejszym, bo kilkuosobowym, gronie.

Pozostało 92% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1026
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1024
Świat
Szwajcaria odnowi schrony nuklearne. Już teraz kraj jest wzorem dla innych
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022