Jesienią 1944 roku dziewiętnastoletni czołgista Wehrmachtu udał się na targ w Krakowie i sprzedał swój pistolet. Miał pecha, bo kupił go agent Gestapo. Żołnierz trafił z mocy wyroku sądu wojskowego przed pluton egzekucyjny.
Jest zdrajcą czy może bohaterem, który sprzedając broń przeciwnikowi, chciał tym samym przyspieszyć koniec wojny? A może działał z najniższych pobudek i chodziło mu wyłącznie o to, aby za uzyskane pieniądze umilić sobie życie przed kolejną ofensywą Armii Czerwonej?
Sąd Wehrmachtu takich dylematów nie rozpatrywał. Wystarczył fakt, że młody Niemiec sprzedał swą broń, żeby skazać go na śmierć. Po latach sprawą zajął się Bundestag, uznając w przyjętej wczoraj ustawie, że tego rodzaju wyrok, jak wiele podobnych, był sprzeczny z prawem. Tym samym zrehabilitowana została ostatnia grupa niemieckich żołnierzy skazanych w czasach nazistowskich za bardzo szeroko definiowaną zdradę.
Siedem lat temu Bundestag zrehabilitował już dezerterów Wehrmachtu. W Kolonii odsłonięto nawet niedawno pierwszy w Niemczech pomnik im poświęcony. „Pamięci tych, którzy odmówili strzelania do żołnierzy, zabijania ludzi... wykazali się odwagą cywilną, kiedy większość milczała” – to jedynie część obszernego napisu na monumencie nowych bohaterów narodu niemieckiego.
– Ustawa Bundestagu nie jest niczym innym jak symbolicznym gestem bez praktycznego znaczenia – tłumaczy „Rz” Rolf-Dieter Müller, historyk wojskowości. Ostrzega przed heroizacją wszystkich, którzy bez względu na motywy postanowili zdezerterować czy też skazani zostali za inny rodzaj zdrady. – Należałoby rozpatrywać każdą sprawę z osobna – przekonuje Müller.