Korespondencja z Brukseli
Od Jerzego Buzka różni go wszystko: wiek, zawód, narodowość, doświadczenia historyczne i polityczne, poglądy i temperament. Niemiecki socjalista, księgarz, młodszy od byłego polskiego premiera o 15 lat, bez żadnego doświadczenia i stanowisk w polityce krajowej, znany z wybuchowego temperamentu i ogromnych ambicji, ma szansę zostać następcą Polaka na stanowisku przewodniczącego Parlamentu Europejskiego.
Kompromisowy podział kadencji
Pierwszy raz oficjalnie (w wywiadzie dla luksemburskiego dziennika) Martin Schulz powiedział, że będzie się ubiegał na jesieni o nominację swojej frakcji socjaldemokratycznej.
– Musiałoby dojść do wybuchu atomowego, żeby jej nie uzyskał – mówi "Rz" eurodeputowany Marek Siwiec, partyjny kolega Schulza. Niemiec od 2004 roku stoi na czele drugiej co do wielkości grupy politycznej w europarlamencie. Jest współtwórcą niemiecko-niemieckiego porozumienia o wielkiej koalicji z chadekami (w obu grupach Niemcy są najsilniejsi), która w wymiarze symbolicznym obejmuje podział kadencji szefa PE. W latach 2004 – 2009 przez pierwsze 2,5 roku rządził hiszpański socjalista Josep Borrell, zastąpił go potem niemiecki chadek Hans Gert Pöttering. W obecnej kadencji pierwsze 2,5 roku przypadło chadekom – stąd Jerzy Buzek – a w drugiej połowie, czyli od stycznia 2012 roku, umowa przewiduje wybór socjalisty. Gdy umawiano się na poparcie socjalistów dla Buzka, od razu było wiadomo, że jego następcą będzie socjalista i że będzie to Martin Schulz. Chadecy mieli czas, by się oswoić z tą myślą.
Mniejszym grupom w PE niezbyt się podoba taki podział władzy. Ale jedyna frakcja, która ma choćby teoretyczne szanse na naruszenie tego porządku, to liberałowie – trzecia co do liczebności w PE. Zbyt słaba, żeby nawet z poparciem innych mniejszych grup przeforsować własnego kandydata. Ale na tyle mocna i bogata w osobowości polityczne, żeby zamieszać na uporządkowanej scenie PE.