Wydarzenia, do których doszło w pierwszej połowie 2010 roku w prowincji Kandahar, układają się w ponurą historię plutonu zwyrodnialców, którzy dla zabicia nudy rozpętali prywatną wojnę. W tej historii są nie tylko zaplanowane z zimną krwią morderstwa; są zdjęcia katów z ich zmasakrowanymi ofiarami, odcinanie palców jako wojennych trofeów i zastraszanie świadków. Sąd wojskowy skazał już w tej sprawie 11 żołnierzy, proces ostatniego – pomysłodawcy tej makabrycznej zabawy i najaktywniejszego jej uczestnika – dobiega końca.
Drużyna zabójców
Oficjalnie tworzyli trzeci pluton kompanii Bravo w Drugim Batalionie Trzeciego Regimentu Piechoty Piątej Brygady Drugiej Dywizji Piechoty stacjonującej w bazie Ramrod. Nieoficjalnie, podczas wieczornych rozmów, na patrolach czy przy lunchu w kantynie nazywali się „kill team”, drużyną zabójców. Mijał właśnie szósty miesiąc ich misji, nadchodziła zima, gdy doszli do wniosku, że nadszedł wreszcie czas, by zabić w końcu jakichś „hadżich” – jak Amerykanie pogardliwie nazywają muzułmanów. Po trwających tygodniami debatach ustalili, że jeśli zabitemu cywilowi podłożą zarekwirowany wcześniej talibom granat albo broń palną, będą mogli napisać w raporcie, że działali w obronie własnej. Bezkarność miała im zapewnić konsekwentna dyskrecja.
Ramrod – tak zwana wysunięta baza operacyjna – leży w jednym z najbardziej niebezpiecznych regionów Kandaharu. Amerykanie, mimo ogromnego zaangażowania militarnego, nie odnosili tam spektakularnych sukcesów; pod koniec 2009 roku rebelia talibów trwała tam w najlepsze. Morale wśród żołnierzy zaczęło spadać.
Pierwsza okazja do zabicia „hadżiego” nadarzyła się 15 stycznia 2010 r. „Drużyna zabójców” wjechała na swoich strykerach – potężnych 8-kołowych transporterach opancerzonych – do La Mohammad Kalaj, wioski, której mieszkańcy byli podejrzewani o współpracę z talibami. Jedna część plutonu zaczęła rozmawiać z miejscowymi, druga poszła na przeciwległy kraniec wsi. Tam, na polu makowym, wśród jeszcze niskich sadzonek, żołnierze zobaczyli młodego Afgańczyka. Był sam i nie miał przy sobie niczego, co można byłoby uznać za broń. Kapral Jeremy Morlock i szeregowy Andrew Holmes uznali, że jeśli mają zabić swojego pierwszego „hadżiego”, to właśnie teraz.
Zdjęcia i trofea
Morlock i Holmes kazali mu podejść i się zatrzymać. Następnie schowali się za niewielkim murkiem z gliny i rzucili granat w stronę chłopca. Zaraz po eksplozji zaczęli do niego strzelać z broni maszynowej. „Atakują nas!”, krzyczał przy tym Morlock, wzywając pomoc przez radio. Gdy nadbiegli ich towarzysze broni, zobaczyli Afgańczyka leżącego w kałuży krwi. „Musieliśmy go zastrzelić”, powiedział im Morlock.