Wczoraj Kuba, dziś Ekwador, wcześniej Nikaragua i Wenezuela. Mahmud Ahmadineżad mógł odnieść w tych dniach wrażenie, że Iran ma w świecie samych przyjaciół. Wspierających jego program atomowy i gotowych budować z nim „nowy ład", by – jak mówił w Hawanie – „nie narzucili nam go spadkobiercy handlarzy niewolników".
Pięciodniową, piątą już, podróż po Ameryce Łacińskiej rozpoczął od Wenezueli Hugo Chaveza, który utorował mu drogę do współpracy z regionem. Bliskość Teheranu z Caracas wyraża się kontraktami wartymi
30 mld dolarów. Z Boliwią i Ekwadorem Iran podpisał umowy, które zaniepokoiły Zachód, bo dotyczą eksploatacji złóż w regionach bogatych w rudę uranu. Przed wizytą Ahmadineżada Waszyngton ostrzegł, że to „nie jest odpowiedni moment na pogłębianie więzi z Iranem".
USA niepokoi nie tylko to, że mając rynek zbytu w Ameryce Łacińskiej, Iran łatwiej znosi sankcje. Teheran podwoił liczbę placówek dyplomatycznych w tej części świata. To baza do rozwijania działalności wywiadowczej pod nosem Waszyngtonu.
O tym, że nie są to czcze spekulacje, świadczy pokazane przez meksykańską telewizję nagranie, na którym ambasador Iranu rozważa atak terrorystyczny w USA. A kilka dni temu USA wydaliły konsul Wenezueli w Miami podejrzaną o współpracę z irańskimi dyplomatami w celu zaatakowania stron internetowych Białego Domu, Pentagonu i FBI.