Przykład eksplozji w Bostonie pokazuje, że dziś możemy mówić o „efekcie Twittera", który to tempo jeszcze przyspiesza. A przede wszystkim sprawia, że w przekazywaniu informacji uczestniczą już nie tylko media.
Pierwszy tweet informujący o wybuchach na mecie bostońskiego maratonu pojawił się już o 11:51 czasu lokalnego, zaledwie kilkadziesiąt sekund po zdarzeniu. „Właśnie doszło do eksplozji w centrum Bostonu. Widzowie uciekają z trasy bostonmarathon" – napisał George Scoville, analityk mediów z Wirginii, który był wtedy wśród widzów.
Chwilę później jego wpis podchwycili jego znajomi oraz media i tak ruszyła lawina.
Kolejni świadkowie dzielili się relacjami, a telewizje natychmiast potem zwracały się do nich o wypowiedź. Trzy minuty po zdarzeniu na Instagramie pojawiło się pierwsze zdjęcie z podpisem: „co, k..., się właśnie zdarzyło?". Potem dochodziły kolejne obrazy i nagrania, na których widać było krew, dym i ludzi z oberwanymi kończynami, ale też i takie, które eksponowały podejrzanych ludzi na miejscu eksplozji.
Oficjalne reakcje władz – również za pośrednictwem mediów społecznościowych – pojawiły się pół godziny później, a bostońska policja na bieżąco przez cały dzień informowała na Twitterze o ofiarach i rannych, dementując również chodzące po sieci plotki.