Tysiące uzbrojonych w pałki i kije zwolenników prezydenta Mohameda Mursiego przed jego siedzibą w Kairze. Kilka kilometrów dalej dziesiątki tysięcy przeciwników głowy państwa i rządzących islamistów na placu Tahrir. Do konfrontacji przygotowani byli wszyscy. Z armią włącznie. Do tej pory media podały informacje o czterech ofiarach śmiertelnych niedzielnych protestów.
Minister obrony gen. Abdul Fattah Sisi tuż przed pierwszą rocznicą objęcia władzy przez Mursiego ostrzegał, że wojsko nie będzie się biernie przyglądać rozlewowi krwi i stanie po „stronie narodu". Problem w tym, że obie strony były przekonane, że będzie to właśnie ich strona.
Dla islamistów interwencja armii jest jednoznaczna z poparciem dla prezydenta i rządu, którzy w kolejnych wyborach w ciągu ostatnich dwóch lat rozgramiali przeciwników. Jednak dla świeckich z Tahrir to możliwość powtórki w 2011 r., gdy wojskowi poparli opozycję, dzięki czemu udało się odsunąć od władzy reżim Hosniego Mubaraka.
Spisek i rebelia
Gen. Sisi ostrzegał w ubiegłym tygodniu przed „ciemnym tunelem konfliktu wewnętrznego" i wzywał polityków, by zapobiegli rozlewowi krwi. Nikt go nie posłuchał.
Organizująca protesty grupa Tamarod tuż przed rozpoczęciem wczorajszych demonstracji ogłosiła, że „Mursi jest w zmowie z Amerykanami, by uciszyć naród egipski". Skupiająca opozycję organizacja informowała również, że udało jej się zebrać ponad 22 mln podpisów pod petycją w sprawie ustąpienia prezydenta (to prawie dwa razy więcej niż liczba głosów zdobyta przez niego w wyborach). Kilkanaście godzin przed manifestacjami urzędy złożyli świeccy senatorowie, by – jak twierdzili – wyrazić solidarność z protestującymi.