Fakt pierwszy: wojskowi pozbawili władzy prezydenta pochodzącego z wyborów.
Fakt drugi: wojskowi nie przejęli władzy, tylko przekazali ją cywilom. Przynajmniej formalnie.
Ogłoszony zaraz po usunięciu ze stanowiska prezydenta Mohameda Mursiego plan dla Egiptu poparli przywódca laickiej opozycji Mohamed ElBaradei, szejk meczetu Al-Azhar Ahmed al-Tajeb oraz koptyjski papież Tawadros II. W czwartek tymczasowym szefem państwa został przewodniczący trybunału konstytucyjnego Adli Mansur. Gdy w ubiegłym tygodniu zaczęły się antyrządowe protesty, największe w historii Egiptu, organizacja al-Szab Dżurid prowadziła wśród demonstrujących sondaż, kogo widzą na stanowisku tymczasowego prezydenta. Choć wizerunki Mansura nigdy nie pojawiły się na transparentach opozycji, to właśnie jego nazwisko figurowało na czele listy. Tuż po zaprzysiężeniu 67-letni sędzia obiecał Egipcjanom, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by kraj „przestał produkować tyranów”.
Pytanie pierwsze: czy wojskowy zamach stanu może być demokratyczny? Odpowiedział na nie – choć nie bezpośrednio – Waszyngton, czego znakiem brak w oświadczeniu prezydenta Baracka Obamy słowa „zamach”. Gdyby się pojawiło, USA musiałyby wstrzymać wartą 1,5 mld dol. pomoc wysyłaną co roku do Kairu (niemal w całości trafia do armii). Amerykańskie prawo zabrania przekazywania „jakiejkolwiek pomocy rządowi lub krajowi, w którym pełnomocnie wybrany przywódca jest usuwany na drodze zamachu stanu lub dekretu”.
Wojskowi i opozycja wydarzenia, jakie rozegrały się w Kairze, nazywają „ludowym powstaniem” lub „spełnieniem woli narodu”. „Zbyt wiele razy widzieliśmy – w Egipcie, Wenezueli czy Rosji, a to tylko kilka oczywistych przykładów – jak procesy demokratyczne wyłaniają przywódców, którzy używają społecznej legitymacji jako tarczy, ale dokonują nadużyć, do których mandatu nie otrzymali” – to słowa znanego amerykańskiego analityka prof. Davida Rothkopfa.