Mam wiele problemów z prezydenturą Andrzeja Dudy. Mógłbym długo je wymieniać, ale nie piszę tego tekstu po to, żeby się pastwić. Daruję sobie też złośliwości rodem z X. Zostawię je innym. Mam świadomość, że w czasach terroru platform społecznościowych szybciej przebijają się krótkie komentarze. Zwykle szydercze, zazwyczaj nieuczciwe. Głębsze analizy nudzą. Andrzej Duda jest na dodatek świetnym celem dla szyderców. Pomijając jego wyraziste poglądy, od początku był „memiczny”; flirtował z internetem w sposób bardzo ryzykowny, nie zawsze przemyślany albo oparty na fałszywych przesłankach. Bo jak tłumaczyć selfie z koniem czy nocną korespondencję z internautkami o ryzykownych pseudonimach? Możliwe, że chciał w ten sposób pokazać, że jest blisko swojego elektoratu, że jest „fajny”. A że jego zachowanie zdaniem wielu nie licowało z pełnionym urzędem? Można to zrzucić na karb braku doświadczenia, orientacji w realiach mediów społecznościowych albo osobistej niedojrzałości. Na dłuższą metę oceni go historia i dopiero po latach się dowiemy, czy wszedł do podręczników jako internetowy „urwis”, czy – nawet jeśli nie mąż stanu – to lider nieźle rozumiejący realia, w których przyszło mu działać.