Na sześć tygodni przed wrześniowymi wyborami do Bundestagu Peer Steinbrück dwoi się i troi, aby zmazać fatalne wrażenie, jakie wywołały jego niedawne wywody na temat kanclerz Merkel. Udowadniał, powtarzając to, co napisał dwa lata temu w swej książce, że Angela Merkel nie jest w stanie z pasją odnieść się do problemów integracji europejskiej, bo wychowała się w socjalizmie. Innymi słowy nie rozumie rzeczy, które ludzie na zachodzie Niemiec mają już niemal we krwi.
Było do przewidzenia, że taka wypowiedź wywoła oburzenie we wschodnich landach Niemiec, czyli na terytorium byłego NRD. Steinbrück powtarza więc obecnie bez końca, że nie miał zamiarów obrażać 17 mln mieszkających na wschodzie obywateli.
– Cała dotychczasowa kampania wyborcza Steinbrücka obfituje we wpadki – przypomina w wyemitowanym portrecie byłego ministra finansów telewizja ZDF. Na samym jej początku, gdy jesienią ubiegłego roku uzyskał nominację swej partii na kandydata na kanclerza, zmagał się z zarzutami, iż zamiast angażować się z pasją w prace Bundestagu, którego jest członkiem, poświęcał czas na robienie pieniędzy. Jeździł po kraju z wykładami kasując za każdy 15 tys. euro, z czego uzbierało się w sumie 1,25 mln euro.
Milioner walczący w imieniu SPD o poprawę doli rzeszy pracowników brzmi mało wiarygodnie. A SPD stara się obecnie usilnie odzyskać zaufanie ludzi pracy rozczarowanych do socjaldemokratów w następstwie bolesnych, liberalizujących reform rynku pracy Gerharda Schrödera sprzed dekady. Nie służą też dobrze Steinbrückowi wypowiedzi, że pensja kanclerza Niemiec jest za niska, czy wyznanie, że nie kupuje nigdy wina poniżej 5 euro za butelkę, które piją miliony Niemców.
Jako że szefowa niemieckiego rządu zarabia obecnie 18 tys. euro plus 8 z racji mandatu poselskiego, po wypowiedzi Steinbrücka pojawiły się ironicznie komentarze o tym, że usiłując zdobyć fotel kanclerza, pragnie uchronić Angelę Merkel przed klepaniem biedy.