Jak właśnie podało ministerstwo zdrowia, w ubiegłym roku ilość zgonów przewyższyła liczbę urodzeń aż o 268 tys. Jeśli sytuacja się nie zmieni, japońskie społeczeństwo zmniejszy się o 1/3 w ciągu nadchodzących 45 lat i o 2/3 do 2100. Władze w Tokio poważny problem mają już jednak teraz. W kraju nie tylko rodzi się zdecydowanie za mało dzieci, ale szybko rośnie także liczba osób na emeryturze. Skutek: coraz mniejsza liczba aktywnych zawodowo Japończyków musi utrzymywać coraz większą armię starców.

Tylko w tym roku wydatki socjalne państwa osiągną kolosalną sumę 804 mld dolarów, zdecydowanie więcej, niż wynosi cały dochód narodowy Polski. Ponieważ tak dużej kwoty nie da się uzbierać z podatków, kraj pogrąża się w coraz większych długach. Jego zobowiązania grubo przekraczają już dwukrotność dochodu narodowego i są czterokrotnie większe, niż w Polsce. Przytłoczone podatkami firmy z trudem się rozwijają a gospodarka od lat drepcze w miejscu.

Aby zapobiec narodowej katastrofie, premier Shinzo Abe zapowiedział program pomocy finansowej dla kobiet między 20. a 39. rokiem życia, które zdecydują się na potomstwo. To obyczajowa rewolucja w kraju, gdzie płeć piękna jest tradycyjnie zepchnięta na drugi plan. W podobnej sytuacji Niemcy zdecydowały się na inne rozwiązanie: masową emigrację. Tylko w ubiegłym roku do naszego zachodniego sąsiada przyjechało przeszło 800 tys. młodych pracowników.

Abe zdecydował już jednak, że tym tropem nie pójdzie. Japończycy tradycyjnie niechętnie odnoszą się do przyjezdnych, społeczeństwo jest niemal zupełnie jednolite. Pogrom demograficzny Japonii to jednak także ostrzeżenie dla Polski. Liczba dzieci przypadająca na statystyczną Japonkę jest bowiem identyczna jak w naszym kraju. To zaledwie 1,4 urodzeń podczas gdy potrzeba ich 2,07 aby zapewnić zastępowalność pokoleń. Jeśli rząd nie będzie bardziej dynamicznie wspierał macierzyństwa, w następnym pokoleniu czeka nas takie samo załamanie jak w Japonii, gdzie problemy demograficzne zaczęły się kilkadziesiąt lat wcześniej, niż nad Wisłą.