Pentagon nazywa je SS-N-30, Rosjanie mówią na nie: 3M-14. Technologia znana była wcześniej, ale nie używana w działaniach wojennych przed rosyjską ofensywą z Morza Kaspijskiego rozpoczętą 7 października.
Planowanie ataku rakietowego rozpoczęło się 5 października, gdy naloty rosyjskich maszyn trwały już szósty dzień. Zachód wciąż zastanawia się, co kryje się za decyzją prezydenta Putina o rozpoczęciu działań w Syrii. Z pewnością chodzi o odwrócenie uwagi od Ukrainy, na pewno w grze jest uzyskanie dostępu do morza Śródziemnego, być może jest to manewr napoleoński w rodzaju tego o rozpoczęciu kampanii egipskiej: "Zaczynamy, a potem się zobaczy".
Według Amerykanów kilka rosyjskich rakiet spadło na terytorium Iranu. Jednak oficjalny pokaz siły, który odbył się przed całym światem, mimo że nie do końca udany, miał duże znaczenie. Specjaliści uważali, że poprzednia generacja rakiet, SS-N-27 przeznaczonych do niszczenia okrętów, była w stanie osiągać cele w odległości ok. 250 km. Pociski użyte obecnie są w stanie przelecieć półtora tysiąca km przed dotarciem do celu.
Użycie nowej broni oznacza zmianę w wojskowej doktrynie Rosji. Dołącza ona do elitarnego klubu państw, które są w stanie warunkach bojowych wykorzystywać rakiety o podobnych parametrach. Dotychczas były to jedynie USA i Wielka Brytania. Rosyjskie pociski są ponadto o wiele mniejsze od zachodnich odpowiedników. Amerykańskie Tomahawki wymagają okrętów o wyporności co najmniej 9 tys. ton i długości 150 metrów, rosyjskie zaś już tylko 60 metrowy jednostek o wyporności 1,5 tys. ton. Zgodnie z zapewnieniami rosyjskich generałów nadchodzi era "małych okrętów o dużej sile ognia".