Wenezuelczycy wyszli na ulice, by bronić prywatnej stacji, którą lewicowy prezydent Hugo Chavez kazał uciszyć, bo nie chciała nadawać jego wystąpień. Protesty trwają od niedzieli. Objęły cały kraj. Jest gorąco, bo zwolennicy prezydenta postanowili dać nauczkę „studencikom”, którzy stali się główną siłą opozycji.
Protesty zwykle kończą się w oparach gazu łzawiącego, pod gradem plastikowych kul. Ta, która trafiła piętnastolatka Jasina Carrillo z chavezowskiej młodzieżówki, nie była z plastiku. Druga ofiara zajść, 28-letni student medycyny Marcos Rosales, też zginął od kul. Są dziesiątki rannych.
Hugo Chavez i krytyczna wobec rządu, niezwykle popularna telewizja RCTV nie od dziś mają ze sobą na pieńku. Prezydent myślał, że zamknie jej usta, pozbawiając ją w 2007 r. koncesji. Przez kraj przetoczyła się wtedy fala antyrządowych demonstracji, a RCTV odrodziła się jako kablówka i nadal irytowała przywódcę. Głównie z myślą o niej Chavez wydał w ubiegłym tygodniu dekret rozszerzający na stacje kablowe nakaz przeznaczania 30 proc. czasu emisji na programy produkcji wenezuelskiej i nadawania jego wielogodzinnych wystąpień.
W piątek i sobotę RCTV (i pięć innych stacji) ignorowała mowy Chaveza. W sobotę o północy przestała nadawać. – Mali i wielcy burżuje zdobyli się na luksus rzucenia wyzwania rządowi – kpił Chavez podczas niedzielnego programu „Alo Presidente”.
Według Colina Hardinga, brytyjskiego eksperta ds. Ameryki Łacińskiej, ciągła obecność Chaveza we wszystkich mediach ma przesłonić pogarszanie się sytuacji gospodarczej kraju.