Nigdzie chyba Boże Narodzenie nie ma równie wspaniałej oprawy jak na Dalekiej Północy. Za kołem polarnym towarzyszy im często niezwykły spektakl – jasnozielone lub jasnożółte pasma i wstęgi lub pulsujące, opalizujące światła na niebie, a czasem poświata zabarwiająca cały nieboskłon kolorami od różu do krwistej czerwieni. To zorza polarna, aurora borealis.

W okolicach Przylądka Północnego od połowy listopada prawie do końca stycznia panują całkowite ciemności – dla przybyszów z innych stron przerażające. Podbiegunowe wieczne noce są niezwykle mroźne. Słupek rtęci spada poniżej minus 30 stopni, rekord (ze stycznia 1999 r.) to minus 56 stopni. Zima obfituje też w niewiarygodną ilość śniegu – jego głębokość sięga 200–300 centymetrów, a w górach może dochodzić do dziesięciu metrów. W regionach Troms i Finnmark, gdzie przez horyzont nie przeciśnie się od jesieni do wiosny ani jeden promyk słońca, jedynym jaśniejszym i bardziej pogodnym akcentem są w owym okresie lampki na świątecznej choince.

Boże Narodzenie, zwane w Norwegii „jul", wywodzi się z pogańskich obchodów dnia urodzaju „joulu", które – po chrystianizacji Norwegii – zastąpiono upamiętnianiem narodzin Chrystusa. Katolików w Norwegii jest niewielu; w parafiach funkcje proboszczów, z niedostatku rodzimych, pełnią irlandzcy bądź niemieccy księża. Po mszy w salkach parafialnych wierni spotykają się z proboszczem zwykle przy słodkościach, a w Boże Narodzenie na wigilijnym opłatku. Stara to tradycja, dająca okazję do sąsiedzkich rozmów, bo Norwegowie, żyjący w oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów od siebie farmach, nie mają ku nim wiele sposobności. Od XVI wieku większość Norwegów należy do kościoła ewangelicko-augsburskiego, ale od lat postępuje tu laicyzacja. Dzisiejszy Norweg, odwiedzający kościół przeciętnie dwa razy w roku, świętowanie Bożego Narodzenia najczęściej wiąże tylko z podtrzymywaniem tradycji.

Okres świąteczny trwa od Wigilii do Trzech Króli, a niektórzy wydłużają go jeszcze o tydzień, do dnia św. Knuta. Boże Narodzenie obchodzi się przy choince, która, świeża i pachnąca, pojawia się w każdym domu. Dzieci odwiedza własny, norweski Święty Mikołaj, który na stałe mieszka w wiosce Droebak koło Oslo. Na stole królują rybne przysmaki, smakujące niekiedy tylko Norwegom. No, bo kto, prócz nich, będzie rozkoszował się potrawą lutefisk – suszonym dorszem o mdłym smaku, moczonym w ługu potasowym, aż nabierze galaretowatej konsystencji? Dorsz w innej postaci, także suszony, to popularny na południu kraju torrfisk. Do tradycji należą również dania z łososia, np. gravelaks z marynowanej ryby w zalewie z brandy i kopru przyprawionej na słodko. Mięso jest drogie i na co dzień nie każdego na nie stać. Ale w święta się na nim nie oszczędza, można wybierać między wołowiną a delikatnym mięsem renifera czy łosia. Zwyczajowe potrawy świętujący Norwegowie lubią zakrapiać mocnym alkoholowym trunkiem aquavit, przyrządzanym z ziemniaków i kminku. Alkohole sporo kosztują – ma to zapobiegać ich nadużywaniu – lecz w Norwegii znaleziono na to sposób. W trosce o domowy budżet, powszechnie, choć w ukryciu, pędzi się tu bimber.

Konkurentem św. Mikołaja spod Oslo jest święty z Finlandii. Mieszka on w wiosce Świętego Mikołaja w pobliżu Rovaniemi, stolicy fińskiej Laponii. Dbały o swoje interesy przesiaduje przez cały rok w zwalistej, kamiennej budowli zwanej, niezbyt trafnie, jego chatką. Ma tam swoją pocztę, sklepiki i restauracje, pozuje do odpłatnych zdjęć i dogląda pracowników odpisujących na listy dzieci z całego świata. Wioska leży dokładnie na kole podbiegunowym. Linia, którą je na krótkim odcinku oznaczono, przebiega tuż obok siedziby św. Mikołaja. Zimą czarną noc otaczającego ją Santa Parku rozprasza biel śniegu, wspomagana dziesiątkami ukrytych lamp. Między chatami suną psie zaprzęgi, a pośród ciężkich od śniegu drzew przemykają stada oswojonych reniferów...